Po wydaniu „Within The Realm Of A Dying Sun” o Dead Can Dance można już było spokojnie mówić, jako o grupie kultowej. Oczywiście wciąż nie wychodziło poza ramy, które jasno sobie wyznaczyło. Unikało więc świata showbiznesu, praktycznie nie dbało o jakąkolwiek promocję, twierdząc, że ich muzyka wybroni się sama. Niemniej, miało już bardzo dużą grupę fanów, dla których muzyka grupy stała się czymś więcej, niż tylko sposobem na chwilę relaksu. Był to też czas coraz większego zainteresowania DCD w naszym kraju. Niemały udział miał w tym Program 3 Polskiego Radia i audycje Tomasza Beksińskiego, który zafascynowany muzyką 4AD, prezentował ją swoim słuchaczom. Warto zaznaczyć, że po wydaniu trzeciego albumu DCD został on uznany przez słuchaczy „Trójki” za najlepszy album wydany do tej pory przez 4AD. Do dziś grupa cieszy się w Polsce bardzo dużym zainteresowaniem, do czego odniósł się w jednym z niedawnych wywiadów Brendan Perry. - Po wydaniu „Within the Realm of a Dying Sun” ktoś zaproponował nam trasę po Polsce – mówił. - Pięć stadionów! Jeśli są rzeczy w życiu, których nie zrobienia żałuję, ta jest jedną z nich. Ktoś nam jednak powiedział, że polski złoty jest bez wartości, że za nasze honorarium powinniśmy kupić u was futra i kryształy i potem sprzedać je w Anglii. Wydawało nam się to zbyt skomplikowane i ryzykowne. Byliśmy wtedy wciąż kapelą na dorobku, nie mieliśmy żadnej kasy, nie mieliśmy nawet menedżera, który mógłby nam coś rozsądnego doradzić. „Pieprzyć to!” - machnęliśmy ręką i choć to rzeczywiście był szalony pomysł, bardzo żałuję, że się nie odważyliśmy.
Wielu miało obawy co do czwartego albumu DCD ze względu na to, iż „Within The Realm...” był określany przez Brendana i Lisę jako „najpełniejsze wyrażenie ich koncepcji”. Pojawiły się więc niepokoje, że następne płyty niczym nie zaskoczą i duet szybko się wypali. Artyści po długich rozważaniach postanowili pójść nieco inną drogą. Zapragnęli bowiem, by następna płyta była bardziej kameralna, wyciszona, nagrana z udziałem najwyżej trzech dodatkowych muzyków. Jak wyjaśniał Brendan, postanowili pójść nieco dalej w kierunku minimalizmu, odarcia muzyki z „całej tej zbędnej otoczki”. Album miał być też odmienny pod jeszcze innym względem. Otóż muzycy skompletowali wreszcie własne studio nagraniowe z prawdziwego zdarzenia. Postanowili więc ponownie spróbować wyprodukowania albumu na własną rękę. Mając jednak niedobre wspomnienia z pracy nad pierwszym longplayem, poprosili Johna A. Riversa, producenta ich dwóch poprzednich płyt, o pomoc przy rejestrowaniu czterech nagrań. Zrezygnowano też z równego podziału ze względu na partie wokalne. Lisa zaśpiewała aż w siedmiu utworach, Brendan tylko w trzech, w których dał upust swoim romantycznym fascynacjom (to z tego albumu pochodzą pamiętne "Severance" i "Ullyses").
Plan ograniczenia liczby muzyków sesyjnych udał się tylko fragmentarycznie. Ostatecznie trzeba było pomocy sześciorga artystów. Do współpracujących już z DCD skrzypaczek (Alison Harling i Rebbecca Jackson) dołączyło dwoje alcistów – Sarah Buckley i Andrew Beesley – wiolonczelista Tony Gamage oraz wokalista David Navarro-Sust. Ten ostatni śpiewał wraz z Lisą w nagraniach a capella. Nagrania trwały całymi miesiącami, co umożliwiało własne studio, a więc brak naglących terminów i rosnących kosztów. Artyści mieli więc sporo czasu na eksperymentowanie i szukanie najlepszych rozwiązań. Ostatecznie po piętnastu miesiącach od wydania „Within The Realm Of A Dying Sun” kolejny album był już gotowy.
„The Serpent's Egg”, bo tak nazwano nowy album (w tłumaczeniu: „Jajo węża”), ukazał się na rynku pod koniec października 1988 roku i... nie wzbudził już takiego zainteresowania, jak poprzedni krążek. Co więcej, w branżowych notowaniach wypadł jeszcze gorzej niż poprzednie albumy, nawet włączając debiutancki longplay. Wprawdzie niewielu było takich, którzy odmawiali DCD warsztatu i wysmakowania, ale zarówno po recenzjach, jak i wynikach sprzedaży było widać, że ich najnowszy album budził raczej mieszane uczucia, a już na pewno nie był tym, czego spodziewali się krytycy. Właśnie to rozminięcie się z oczekiwaniami odbiorców było główną przyczyną mizernej sprzedaży krążka tuż po premierze. Jednak po latach niektóre zawarte na nim utwory stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych i kojarzonych z DCD, jak choćby monumentalny „The Host of Seraphim ” czy kameralny i niezwykle uczuciowy „Severance”.
Oto wyjątki z niektórych recenzji:
Czwarty album – i DCD zachwiali się (…) Ale nie wpadajcie w panikę. Wciąż przykuwają uwagę, ale ich romans ze wszystkim co stare i uduchowione zaczyna trochę nudzić. Minęły czasy takich utworów jak „Mesmerism” czy „Cantara”, kiedy to wydawało się, że jej głos jest na skraju emocjonalnego załamania. Teraz śpiewa skomplikowane, chóralne, quasi-religijne fantazje. Robi to co prawda duże wrażenie, ale nazbyt kojarzy się z popisywaniem się. (Sounds).
„The Serpent's Egg” jeszcze mocniej wysubtelnia pozycję duetu w roli muzycznych historyków na rynku, który nie może znaleźć dla nich odpowiedniej szufladki. (…) Przebrnięcie przez całą płytę może być testem wytrzymałości dla niewtajemniczonego, ale może się też okazać prawie religijnym przeżyciem, które zapewne twórcy tego albumu również odczuwali. (Q).
Języki, jakie Lisa i Brendan wybrali – zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej – mówią, że pomimo naszych pośpiesznych przemian, rzeczy nie zmieniają się, mimo naszej rosnącej dumy (…) To ich prześladuje, to ich dopinguje... (Melody Maker).
To album spokojniejszy od swego poprzednika. To, co uderza najbardziej, to niesłychana prostota muzycznego przekazu, prostota zastosowanych środków. Bo cóż my tu mamy? Organowo-smyczkowe podkłady, bębny, dzwony i śpiew. To chyba wszystko… Czy mało? Nie… Wystarczy posłuchać pierwszego na płycie „The Host Of Seraphim”. To po prostu miażdży i wciska w fotel! I ten klimat… to napięcie… Kolejne utwory są już zdecydowanie lżejsze (art rock).
Tuż po ukazaniu się albumu DCD udało się na promującą go trasę koncertową. Prócz występów w Anglii miało także koncerty w Niemczech, Austrii i Francji. Przyjęcie było na ogół życzliwe, lecz największą publiczność zgromadziło dopiero na wieńczącym tournée występie w Londynie w kwietniu 1989 roku. Po dłuższej nieobecności zagrało tylko jeden raz, ale reakcja publiczności przeszła ich najśmielsze oczekiwania. Dość rzec, że publiczność wymogła na grupie sześć bisów, a każdemu towarzyszyła kilkunastominutowa owacja...