Tuż po wydaniu „Aion” fani zadrżeli na wieść o rozstaniu Brendana i Lisy. Co prawda, chodziło o ich prywatny związek, a nie o Dead Can Dance, lecz można się było spodziewać, iż nie wpłynie to najlepiej na przyszłość grupy. - Zrozumieliśmy, że musimy zrezygnować albo ze wspólnego życia, albo ze współtworzenia muzyki – mówił wówczas Brendan. – Inaczej po prostu wypalilibyśmy się. Postawiliśmy na muzykę i wydaje mi się, że wybraliśmy mądrze. Przyszłość pokazała jednak, że ta rozłąka wraz z pogłębianiem się różnic w muzycznych preferencjach Lisy i Brendana stała się punktem zwrotnym w historii DCD.
Tymczasem wytwórnia 4AD przygotowywała się do wysłania DCD na pierwszą w ich karierze trasę koncertową po Ameryce. Z racji tego, że grupa była do tej pory raczej nieznana za oceanem, Ivo Watts-Russel postanowił nadrobić to, wydając album kompilacyjny „A Passage In Time” z wybranymi utworami z poprzednich płyt DCD. Zawarto na nim kompozycje z wszystkich dotychczasowych albumów, pomijając jednak debiutancki longplay, który wytwórnia uznała za zbyt oderwany stylistycznie od później wypracowanego wizerunku grupy. Dodatkowo załączono dwa nowe utwory nagrane na okazję tego wydawnictwa: „Spirit” - w całości skomponowany i wyprodukowany przez Brendana - oraz „Bird” autorstwa Lisy. Oboje pracowali nad tymi utworami oddzielnie, a efekt końcowy wyraźnie podkreślał odmienność ich muzycznych zapatrywań. Bonusowe kompozycje zamieszczone zostały później również na winylowym wydaniu albumu „Into The Labyrinth”. Album wydano równolegle z trasą koncertową, która odniosła niespodziewany sukces. - To była ogromna przyjemność występować w Stanach – wspomina Lisa. - W Anglii zawsze traktowano nas raczej cynicznie. A tam ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty, przyjmowali nas tak ciepło, że trudno mi było w to uwierzyć po tym, czego nasłuchałam się wcześniej o ich bezmyślności. Po wydaniu „A Passage In Time” 4AD wprowadziła na amerykański rynek pozostałe albumy DCD, co spotkało się z dużym zainteresowaniem. W ciągu roku sprzedało się ponad 60 tysięcy płyt, a więc o wiele więcej, niż oczekiwał zespół i wytwórnia. Udało się więc pozyskać dużą grupę oddanych fanów w USA, co muzycy brali pod uwagę, planując kolejne trasy w przyszłości.
W życiu artystów nastały wielkie zmiany. Lisa wyszła za mąż i wyjechała na stałe do Australii, Brendan natomiast pozostał w Irlandii, gdzie zaczął się rozglądać za nowym lokum. Przypadkiem trafił na wyjątkową i dość osobliwą okazję. - Będąc u przyjaciół na grillu, dowiedziałem się, że na obrzeżach Belturbet (miasto w hrabstwie Cavan) znajduje się wystawiony na sprzedaż opustoszały kościół – wspomina. - Był bardzo tani, bo zapewne nabywców odstraszał brak bieżącej wody i prądu. Chodziło o stupięćdziesięcioletni zdesakralizowany kościół, jeden z wielu powstałych w Irlandii, gdy próbowano tu narzucić protestantyzm. Jak wiadomo, próby te spełzły na niczym i do dziś w tym kraju znaleźć można liczne niszczejące kościoły tego wyznania. Wykupienie go oznaczało konieczność podjęcia się wieloletnich remontów, co nie zniechęciło Brendana i w 1993 roku Quivvy Church, obiekt położony w malowniczej scenerii lasów i jeziora stał się jego własnością. Niedługo potem urządził w nim nie tylko swoje studio nagraniowe (którego użyczał także innym artystom), ale też swoje mieszkanie. - Większość domów na wsi jest mała i gdybym chciał mieć profesjonalne studio nagraniowe, musiałbym wznieść nowy budynek – mówi Brendan. - Tymczasem kościół Quivvy nie dość, że piękny, to jeszcze spełniał wszystkie techniczne wymagania i ma cudowną akustykę. Powstała Świątynia Dźwięku, w której rodzi się moja muzyka. Mój kościół daje mi izolację. Wchodząc do niego, opuszczam zewnętrzny świat, mogę w spokoju realizować swoje wizje.
Jeszcze zanim Brendan przeprowadził się do Quivvy Church, do muzyków dotarła wiadomość, że wykorzystaniem ich muzyki w swoim filmie zainteresowany jest amerykański reżyser filmowy Ron Fricke. Zasłynął on jako autor zdjęć do kultowego filmu Godfreya Reggio pt. Koyaanisqatsi z 1982 roku, który był swego rodzaju filmowym obrazem otaczającego nas świata, pozbawionym jakiegokolwiek odautorskiego komentarza. Po latach Fricke zapragnął stworzyć swoje własne dzieło również utrzymane w podobnym klimacie. Przez kilkanaście miesięcy podróżował po świecie, odwiedzając w sumie dwadzieścia cztery kraje na sześciu kontynentach. Z tych wojaży przywiózł obfity materiał, który po zmontowaniu stał się swoistym portretem naszej planety. Cechowała go przede wszystkim postawa szacunku wobec życia („Baraka” - tytuł filmu to arabskie słowo znaczące „esencję życia”). Stała więc za tym filozofia bardzo bliska tej promowanej przez DCD. Wprawdzie większość podkładu muzycznego stworzył mistrz muzyki elektronicznej Michael Stearns, lecz reżyser zapragnął wykorzystać dodatkowo utwór „The Host Of Seraphim” oraz kilka wokaliz Lisy, które do tej pory nie były wydane na żadnym z albumów. Muzycy bardzo chętnie zgodzili się na wykorzystanie swoich kompozycji. Film spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem, a w niektórych środowiskach zyskał miano obrazu kultowego. Niewątpliwie przyczyniła się do tego również muzyka DCD, co potwierdzi chyba każdy, kto ów film miał przyjemność zobaczyć. W przyszłości z fragmentów filmu Rona Fricke zmontowany został wideoklip do utworu „Yulunga”, wydanego później na albumie „Into The Labyrinth”.
Mijało coraz więcej czasu od nagrania ostatniego albumu. Wprawdzie oboje obiecali sobie, że wciąż będą nagrywać i koncertować jako DCD, niemniej od tej pory tryb ich pracy był zupełnie inny niż dotychczas. Większość nowych utworów komponowali oddzielnie, bez konsultacji ze sobą, sporo czasu zajmowały im też sprawy prywatne i układanie sobie życia na nowo. Na kolejny po „Aion” longplay miłośnicy grupy musieli czekać aż trzy długie lata.