Reaktywacja
Dead Can Dance, zapoczątkowana ciepło przyjętym albumem „Anastasis”, okazała się nadzwyczaj głośnym wydarzeniem. Bilety na koncerty rozchodziły się niemal natychmiast, a miłośnicy grupy mogli z radością zobaczyć, jak wielu ich jest na całym świecie, włączając w to nasz kraj. Ze względu na ogromne zainteresowanie, które zdawało się zaskakiwać nawet samych artystów, trasa koncertowa z 2012 roku, zapowiadana pierwotnie jako zaledwie dwumiesięczne tournée, została przedłużona aż do lipca roku następnego. Nie zwalniając tempa,
Dead Can Dance przemierzało ze swoim programem Europę, Amerykę, Azję, Australię, kończąc jedynym występem w Ameryce Południowej, tj. w Santiago (Chile) 13 lipca 2013. W tym czasie Brendan, Lisa wraz z towarzyszącymi im muzykami sesyjnymi odwiedzili Polskę aż czterokrotnie: 15 października 2012 w warszawskiej Sali Kongresowej, 11 czerwca 2013 w Hali Stulecia we Wrocławiu, 12 czerwca 2013 w Operze Leśnej w Sopocie oraz 14 czerwca 2013 w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu.
Ten nastrój swoistej fiesty wynikający z powrotu DCD potęgowany był zapowiedziami samych muzyków, wedle których, w przeciwieństwie do krótkiego zjednoczenia w roku 2005 zakończonego niedługim (choć wciąż imponującym) koncertowaniem w Europie i Ameryce Północnej oraz wydaniem albumu z zapisem występów, tym razem miał to być zaledwie początek nowego rozdziału i dalszej, pełnej planów na przyszłość współpracy:
W 1996 roku przestało nas fascynować to, co wspólnie robiliśmy. Dlatego rozstaliśmy się i każde z nas podążało dalej własną twórczą ścieżką - tak
Brendan Perry mówił dla Programu Trzeciego Polskiego Radia przy okazji koncertu w Sali Kongresowej w 2012 r. -
Teraz nasze ścieżki spotkały się ponownie w tym samym punkcie, w którym się rozeszły. Tyle, że jesteśmy trochę starsi, trochę mądrzejsi, nauczeni paru nowych sztuczek muzycznych i napełnieni świeżymi inspiracjami. Dzięki temu znów pojawiła się ta dawna emocja oraz tryb pracy.Z kolei
Lisa Gerrard w wywiadzie z Onetem z właściwą sobie wrażliwością opowiadała:
To jest jak historia starej miłości. Dla mnie i Brendana, jak i dla fanów. Jeśli chodzi o nas, zaczynaliśmy z Brendanem, mając 17 lat. Niemała część publiczności, która przychodzi na nasze koncerty, jest z nami od samego początku. Muzyka, którą tworzymy, to także przejaw naszej miłości. My kochamy to, co tworzymy, czujemy miłość do muzyki z różnych zakątków świata. Także do różnych kultur, mitologii, filozofii, literatury, bo to również jest istotna część tego, co robimy. Oprócz tego wydaje mi się, że nasza muzyka tworzy swoisty rodzaj intymnej relacji z fanami. Tworzy się jakiś wyjątkowo emocjonalny kanał komunikacji z nimi. Stąd, moim zdaniem, bierze się zaufanie fanów do nas i naszej muzyki. A ono jest niezwykle istotne.
Ludzie muszą nam ufać, aby wybrać się z nami w podróż, czyli oddać się naszej muzyce. Z artystycznego punktu widzenia ważne jest też to, że nie bezcześcimy tego, co robimy, nie wykorzystujemy do takich granic, poza którymi nasza sztuka przestaje działać. Mamy z Brendanem artystyczne dusze i chcemy funkcjonować tak jak to się dzieje teraz aż do 70. roku życia albo dłużej. Nie zaskakuje mnie to, że wciąż działamy ani to, że ludzie wciąż kochają to, co tworzymy, a my kochamy ich. Zaskakuje mnie zaś to, że wokół wciąż dominuje muzyka świata zachodniego, którą bezcześci się na różne sposoby, a przecież mamy taką wielką skrzynię skarbów, jakimi są rozmaite dźwięki z wielu kultur, z różnych stron świata. Dead Can Dance stara się tę skrzynię otwierać i z wielką ekscytacją badać, co jest w środku. Potem chłoniemy to, co poznaliśmy, przepuszczamy przez siebie i uwalniamy w postaci naszej sztuki. W ten sposób powstaje coś wyjątkowego, zupełnie nieprzystającego do dźwięków dominujących w kulturze Zachodu.O ile przy pracy nad studyjnym „Anastasis” praktycznie całość instrumentarium muzycznego spoczywała w rękach Brendana, bardzo już doświadczonego latami pracy w swoim studiu nagraniowym w Quivvy Church (miał już wtedy za sobą nagrany samodzielnie robiący wrażenie od strony produkcyjnej solowy album Ark), w trasie koncertowej nie obyło się oczywiście bez pomocy muzyków sesyjnych. Należeli do nich:
Astrid Williamson – szkocka kompozytorka, wokalistka i pianistka. Grając na klawiszach i wspomagając niektóre partie wokalne w czasie trasy koncertowej 2012-2013, zaprzyjaźniła się z Lisą, co zaowocowało dalszą współpracą artystyczną przy kolejnych solowych projektach żeńskiej części duetu DCD.
David Kuckhermann – bodaj najbardziej znany muzyk posługujący się handpanem (instrument perkusyjny zbudowany z dwóch wyprofilowanych stalowych półkul. Czytelnik na pewno kojarzy jego charakterystyczny dźwięk z utworu „Opium” na albumie „Anastasis”.). Pochodzi z Berlina. Od przeszło dwóch dekad prowadzi własną szkołę gry na tym instrumencie. Regularnie współpracuje z DCD.
Jules Maxwell – irlandzki kompozytor i klawiszowiec. Na początku trasy towarzyszący grupie na koncertach jako klawiszowiec, później stworzył z Lisą utwór zatytułowany „Rising Of The Moon”, który był wykonywany jako finał każdego występu. On także został współpracownikiem Lisy w kolejnych latach, a ich największym osiągnięciem zdają się być albumy „The Mystery of the Bulgarian Voices” z 2018 roku oraz „Burn” z roku 2021, o których opowiemy we właściwym miejscu.
Dan Gresson – Wszechstronny perkusista sesyjny mający na swoim koncie między innymi grę dla słynnej Royal Philharmonic Orchestra. Współpracował już wcześniej z Brendanem podczas jego solowych występów.
Richard Yale – szkocki basista sesyjny będący też członkiem uznanej grupy The Milk and Honey Band.
Jeszcze podczas trwania trasy koncertowej, bowiem już 22 kwietnia 2013 roku, wydany zostaje dwupłytowy (tudzież trójpłytowy, gdy mowa o edycji winylowej) album „
In Concert”, będący kompilacją scenicznych wersji utworów zarejestrowanych w pierwszej połowie tournée. Zdominowany więc jest głównie przez repertuar z “Anastasis”, ale znalazło się też miejsce dla kilku starszych, kultowych kompozycji. Pełna ich lista prezentuje się następująco: "Children of the Sun", "Anabasis", „Rakim", "Kiko", "Lamma Bada", "Agape", "Amnesia", "Sanvean", "Nierika", "Opium", "The Host of Seraphim", "All in Good Time", "The Ubiquitous Mr Lovegrove", "Dreams Made Flesh", "Song to the Siren”, "Return of the She-King”.
Album spotkał się na ogół z pozytywnym odbiorem. Co prawda, jak w przypadku „Anastasis”, na którym głównie bazuje, recenzenci lubili ponarzekać, że
Dead Can Dance nie jest już tym DCD jak za czasów „Within the Realm of a Dying Sun” i woleliby więcej starszego repertuaru w wersji koncertowej, niemniej chwalono walory produkcyjne wydawnictwa, zwłaszcza doskonałą jakość dźwięku, która wywołuje u odbiorców wrażenie, że słucha albumu studyjnego z nienarzucającą się obecnością publiczności (co może być zarazem postrzegane jako wada dla tych, którzy cenią sobie utrwalanie atmosfery występów „live”).
Przeprowadzka do FrancjiW 2016 roku światek miłośników DCD obiega wiadomość o wystawieniu słynnego Quivvy Church na sprzedaż. Miejsce, w którym przez dwadzieścia pięć lat nagrywano nie tylko albumy duetu, ale też solowe „Eye of the Hunter” i „Ark” Brendana, a także dzieła innych zaprzyjaźnionych artystów zostało wycenione na „zaledwie” 199 tysięcy euro i szukało nowego właściciela.
Krótko po zakończeniu światowego tournée Brendan przeprowadził się wraz z rodziną z Irlandii do Francji, tworząc nowe studio Ker Landelle na Półwyspie Bretońskim. Przysposobił do tego starą kamienną stodołę na farmie składającej się z lasu, dużego ogrodu oraz kilku budynków gospodarczych i mieszkalnych. Lokalizacja ta stała się jego nowym domem, a tym samym miejscem powstawania przyszłych studyjnych wydawnictw.
Przy tej okazji
Brendan Perry wspomniał w jednym z wywiadów, jak wyglądały początki zakładania Quivvy Studio:
Pierwsze trzy albumy nagrywaliśmy w profesjonalnych studiach komercyjnych. Dotarliśmy do punktu, w którym technologia była bardzo dobra. Używałem sekwencerów i ośmiościeżkowego „szpulowca”. Tak naprawdę, duża część budżetu była przeznaczona na nagranie tych albumów. Byłem świeżo po znalezieniu tej okazji [mowa o zdesakralizowanym i wystawionym na sprzedaż pod koniec lat osiemdziesiątych Quivvy Church w irlandzkim Cavan – przyp. red.], więc powiedziałem Ivo [Watts-Russell] z wydawnictwa 4AD:
„Może dasz nam po prostu budżet, który dałbyś studiu nagraniowemu, a my zainwestujemy go w nasze własne studio i zaczniemy realizować albumy w ten sposób”. Zasadniczo, chciałem pozbyć się pośredników. W ten sposób, oczywiście, mieliśmy większą kontrolę i więcej czasu w studiu. Co ważniejsze, na samym początku po wydaniu albumów, nie widzieliśmy nawet żadnych pieniędzy ze sprzedaży płyt. Kiedy zaś widzieliśmy, jak pieniądze wpływały naprawdę szybko, było to dla nas o wiele bardziej krzepiące, niż czekanie na spłacenie wpierw należności produkcyjnych. Więc w tym przekonaniu odkładaliśmy coraz więcej pieniędzy, by udoskonalać studio i samą jego przestrzeń.Przez niespełna pięć lat budynek oczekiwał na kupca. Wreszcie, pod koniec 2019 roku, stał się on własnością Dona Mescalla, piosenkarza i producenta muzycznego. Można więc powiedzieć, mimo że – jak relacjonował sam Mescall – wiele pozmieniało się we wnętrzu kościoła za sprawą nowego właściciela, wciąż zachował on swoje dotychczasowe przeznaczenie jako świątynia muzyki.
Tymczasem, pod koniec 2013 roku, pojawiać się zaczęły podsycane przez Brendana i Lisę pogłoski o mającym się ukazać już niebawem kolejnym albumie studyjnym pod szyldem
Dead Can Dance. Znając jednak ich powolne, perfekcjonistyczne podejście do komponowania i nagrywania, nie wydaje się to być niczym zaskakującym, że czekać na niego musieliśmy kolejne pięć lat...