W roku 1984
Dead Can Dance stanowiło formalnie kwartet w składzie:
Brendan Perry (gitara, głos, inne instrumenty),
Lisa Gerrard (głos, yang t'chin, instrumenty perkusyjne), Paul Erikson (gitara basowa), Peter Ulrich (perkusja); pełnoprawnym członkiem zespołu był również odpowiedzialny za brzmienie grupy James Pinker.
Wielka muzyka nie jest abstrakcją, nie powstaje z próżni - tworzą ją konkretni ludzie w określonym miejscu i czasie. Miejscem pierwszej profesjonalnej sesji nagraniowej DCD stało się londyńskie studio Blackwing, jak niebawem miało się okazać - prawdziwe przekleństwo muzyków, przestrzeń, która nie pozwoliła osiągnąć grupie zamierzonego brzmienia, a tym samym w pełni rozwinąć formuły muzycznej. Ówczesna decyzja Brendana o niekorzystaniu z usług producentów i zdaniu się wyłącznie ma własną intuicję, pomimo niezwykle skromnego obycia studyjnego, wydaje mi się dziś zrozumiała i oczywista. Za jej fasadą kryje się potężny sensualny fundament, stanowiący o czystości filozofii i artystycznego credo zespołu, pojmowanego jako medium w przekazywaniu myśli i wartości.
Debiut DCD to niewątpliwie dla Brendana i Lisy zrzucanie kokonów własnej niedoskonałości, próba wyzwolenia się od cielesnego kształtu rzeczy, marsz ku światłu i potężnej, jasnej przestrzeni. Kroki - jeszcze ziemskie, trochę niepewne, słyszalna chwiejność. Wiara.
Ten album opiewający na dziesięć kompozycji jest zapisem zbiorowego stanu umysłu owładniętego pragnieniem odnalezienia sensu i świadomości, zakorzenionych w bliżej nieokreślonej świętości- może wolności, może niezależności, lub też w czymkolwiek innym i zupełnie odległym. Czy zatem w przypadku pierwszej płyty można jeszcze mówić o pewnym marginesie nieświadomości artystów? W moim odczuciu istotnie tak. Ta muzyka jest trochę nerwową próbą odnalezienia spokojnego oddechu i miarowego pulsu, stanowi rozedrgany i nieco prześwietlony obraz pełen emocjonalnych rys i dźwiękowych zagłębień, innym znów razem wykrzyczanych wypukłości. Już od pierwszych taktów otwierającej płytę kompozycji "The Fatal Impact" czuć, że czystość i szczerość jest tu źródłem wszystkiego; bez niego nie byłoby tego świata. To woda, powietrze i rozkrojone pachnące owoce. Stąd też i obawa muzyków o ostateczny kształt wypowiedzi, stąd potrzeba wyrzucenia z siebie lawiny uczuć i oczyszczenia się z zadymionych lęków - wieczne egzorcyzmy wyzwalające ducha kreacji. Jest przecież coś pięknego i zgoła doskonałego w tym heroicznym poszukiwaniu prawdy dźwięku.
Czy aby jednak muzycy DCD nie chcieli powiedzieć za pierwszym razem zbyt wiele? Wczesna twórczość grupy zdradza poszanowanie dla stylistyki cold-wave; surowe, ascetyczne brzmienia rozmytych gitar, basu i perkusji niosą też w sobie odległe echa punkowej przeszłości z czasów The Scavengers i The Marching Girls ("The Trial", "Fortune"). To pierwsza i ostatnia zarazem płyta zespołu, na której wyczuć można ingerencję inspiracji współczesną muzyką. I tak np. motyw przewodni "A Passage In Time" w oczywisty sposób przywodzi na myśl kompozycję "Run Like Hell" z repertuaru jednej z ulubionych formacji Brendana, Pink Floyd. Jest to jednak cień, margines zakreślony z dala od zasadniczego nurtu. Rdzeniem wszystkiego jest bowiem niepokój i głód nowego, a jednocześnie - umiłowanie estetyki i jasności. "The Fatal Impact" - eksperymentowanie z elektronicznym brzmieniem, loopami i dźwiękowymi zapętleniami, osadzone na gruncie zachwytu nad polirytmią Aborygenów i muzycznym dorobkiem ludów polinezyjskich. Kolaże i abstrakcyjne śnienia...To już "Frontier", pierwsza wspólna próba artystycznego dialogu Lisy i Brendana; jego fundament stanowi tzw. dron, czyli powtarzający się schemat dźwięków wywodzący się z sufistycznej tradycji muzyki Dalekiego Wschodu. Przenika się tu więc nawzajem zadziwiająca powierzchowność quasi- minimalistycznych wzorców muzycznych i potężna głębia emocjonalna form etnicznych. Powstaje nowa jakość; sztuka wyzywająca i wciągająca, która opiera się na instynkcie z jednej, i bezgranicznej wierze w siłę intencji - z drugiej strony. To muzyka zamkniętych oczu i otwartego umysłu... Zupełnie jak śpiew Lisy: budujący swój własny świat, wolny od przyzwyczajeń i zobowiązań, czysty i rozedrgany dziecięcą wolnością. To jak oglądanie wszystkiego po raz pierwszy w życiu; wieczne narodziny, podziw, zdumienie i wspomnienie odległego bytu.
Debiutancki album DCD, technicznie jeszcze wciąż niedoskonały, zawiera cały krąg magicznych paradygmatów, które odmieniać będą się w większej części na wszystkich kolejnych wydawnictwach grupy. Jednym z nich jest idea "życia ze śmierci i śmierci z życia"; te dźwięki będą na zawsze lśnić w blasku dnia. A że Lisa i Brendan zgodnie dziś określają swój pierwszy album mianem "strasznej rzeczy"? No cóż - tym bardziej warto go poznać.