W bardzo krótkim czasie po wydaniu debiutanckiej płyty zespół
Dead Can Dance wzbogacił swój repertuar o kilka nowych kompozycji, zaprezentowanych po części podczas drugiej sesji nagraniowej w słynnym programie Johna Peela na antenie BBC Radio 1. Założyciel i przez długie lata szef 4AD, Ivo Watts-Russell zaproponował, aby utwory owe wydać w ramach 12-calowego maksi-singla (EP); nie miało to na celu zainspirowania artystów do odkrywania nowych obszarów muzycznych czy też otwierania nowego rozdziału w karierze grupy - intencją wydawców było ugruntowanie pozycji zespołu po dość życzliwie przyjętej pierwszej płycie i utrwalenie wizerunku DCD na niezależnej brytyjskiej scenie. Praca nad wydawnictwem o takim formacie, narzucająca znaczne ograniczenia muzyczne i zamykająca koncepcję artystyczną w ramach mniejszej formuły, stanowiła dla muzyków prawdziwe wyzwanie; jego realizacji podjęli się w londyńskim studio Vineyard przy pomocy doświadczonych realizatorów dźwięku - Joego Gillinghama i Kenny'ego Jonesa. Cztery nowe kompozycje złożyły się ostatecznie na EP-kę zatytułowaną "Garden Of The Arcane Delights". Tytuł nasuwał automatyczne skojarzenia ze słynnym dziełem Hieronima Boscha "Garden Of Delights". Jak niebawem miało się okazać znacznie większą siłą inspirującą dla zespołu, a zwłaszcza dla Brendana były poezje Williama Blake'a. Pomimo różnic stylistycznych i stosunkowo niewielkiej jedności tematycznej pomiędzy poszczególnymi obrazami dźwiękowymi udało się stworzyć zaskakująco spójną wypowiedź o jednolitym podłożu filozoficznym.
"Tu w ogrodzie tajemniczych rozkoszy
ponure cienie przygniatają nas tak, że stajemy się ślepi
ślepi na potrzeby tych, którzy powinni być wolni
od ucisku, strachu i zniewolenia umysłu (...)"
Muzyka tworzy świat, ustanawia jego elementy, określa porządek i właściwą hierarchię sygnifikatów. W tym przypadku równie ważny okazuje się obraz, okładka płyty. Oto naga postać z zasłoniętymi oczyma: pierwotne człowieczeństwo, pozbawione fundamentalnego zmysłu percepcji; "Carnival Of Light" - roztańczone brzmienia yang t'chin, 58-strunowej chińskiej odmiany cytry, spływające kaskadami perkusyjne triole, prowadzące ciekawy dialog gitary i te niezwykłe zaklęcia Lisy... Instrumenty budują przestrzeń, starają się zakreślić pewien obszar po to tylko, aby głos wykroczył znacznie dalej, cudownie zniszczył i zdekomponował ten porządek; wznoszący się barwami i opadający szeptami śpiew decyduje jednocześnie o jakości przestrzeni. Miliony bąbelków wirujących we wzburzonej wodzie - ciepło i jasno dookoła. Czystość przenika głębiej. Jesteśmy wewnątrz ogrodu (świata), w którym znajduje się fontanna, zaś drzewa uginają się pod ciężarem owoców. Gdzieś z ciszy rodzą się kwiaty; "Flowers Of The Sea": rzecz piękna, namacalna, realna, lecz nie w naszym świecie; rozkwitająca w samotności, umierająca pod ciężarem spojrzeń. Chwile wyjątkowego piękna. Te mariaże delikatnych brzmień gitar osadzonych na gruncie silnie zrytmizowanych form perkusyjnych z eterycznym, nieziemskim głosem i ciekawymi, elektro-akustycznymi pejzażami w tle są bardzo znamienne dla wczesnych wypowiedzi DCD. I właśnie ów quasi-etniczny pierwiastek przetrwał w muzyce zespołu najdłużej, aby przybrać absolutnie perfekcyjną i boską formę na ostatnich albumach grupy. Na prawo od wyciągniętego ramienia kamiennej postaci widać drzewo, a wokół niego owiniętego węża symbolizującego drogę zrozumienia wiodącą ku urzeczywistnieniu się w pracy. Najpierw cicho i daleko, potem głośniej i bliżej... Odgłos nadchodzącej burzy, odległe wyładowania, podskórne dreszcze - "In Power We Trust The Love Advocated". Znów jesteśmy bliżej rockowej tradycji; jest wietrznie i przestrzennie. Ten utwór pokazuje progres jaki stał się udziałem zespołu od czasu wydania debiutanckiej płyty. Po pierwsze - osiągnął on czystsze i mocniejsze brzmienie instrumentarium, które tworzy wreszcie faktyczny monolit dźwiękowy; proporcje instrumentów są lepiej wyważone i przemyślane; po drugie - doskonalsze opanowanie i sprawniejsze wykorzystanie warsztatu technicznego pozwoliło na stworzenie ciekawszych funkcji harmonicznych; oszczędnie zaaranżowane dźwięki rozwijają się w interesujące frazy, budujące nieco transowe, hipnotyczne melodie; wreszcie po trzecie - niedawne doświadczenie studyjne pozwoliło tym razem artystom na większą swobodę i pewność własnej wypowiedzi. To według mnie bodaj najpiękniejsza forma rockowa DCD. W tle za drzewami, dostrzec można otaczający cały ogród mur, który oddziela wolność i niewolę, a w nim dwa przejścia reprezentujące dualistyczne pojmowanie wyboru; "The Arcane" - powaga, zaduma, refleksja - wszystko to jak najdalsze od pretensjonalności, zupełnie obce wszelkim trendom i koniunkturalnym wzorcom; to nawet dla modnej wówczas tzw. muzyki gotyckiej rzecz zbyt dostojna i nieprzystająca. Jakże pięknie brzmi tutaj partia unisono basu i gitary, która rozlewa się między chmurami, by za moment rozgrzebywać piach i chłonąć chłód ziemi. To powolny marsz, pokonywanie muru - nieuchronne przenikanie ze świata cieni w świat idei. Oto dochodzimy z tymi dźwiękami nad Rubikon. DCD porzuca w tym miejscu rockową tradycję, po to, aby na kolejnym, długogrającym albumie rozpocząć podróż w nieznane. Taniec Umarłych w klasycznej poświacie...