Wojtek Pęczek: Peter, jestem niezmiernie rady, że po raz pierwszy nadarza się okazja, aby bliżej przedstawić Ciebie ludziom w Polsce. Zważywszy na ten fakt pragnę zapytać Cię o różne rzeczy dotyczące Twojej artystycznej przeszłości, czasu obecnego i niedalekiej przyszłości. Cofnijmy się zatem o parę ładnych lat wstecz... Czy możesz powiedzieć co ukształtowało Twoją muzyczną wrażliwość? Co faktycznie pchnęło Ciebie do zainteresowania się muzyką i jakie były Twe pierwsze inspiracje: zespoły, ludzie, wydarzenia?
Peter Ulrich: Moi rodzice słuchali dużo muzyki popularnej i poważnej. Do czasu gdy skończyłem 8 czy 9 lat nie mieliśmy telewizora i zawsze słuchaliśmy radia, zatem od najmłodszych lat byłem poddany działaniu i wpływowi muzyki. Jedna z moich ciotek była zawodową śpiewaczką i występowała w Londynie - uwielbiałem chodzić do teatru i oglądać jej występy. Moi rodzice zachęcili mnie do rozpoczęcia nauki gry na pianinie i istotnie przez trzy lata dużo ćwiczyłem, lecz koniec końców porzuciłem pianino, gdyż grany przeze mnie repertuar nie inspirował mnie w wystarczającym stopniu. Później kiedy miałem około 10 lat moi dziadkowie przywieźli mi z wyprawy do Afryki Środkowej parę bongosów zrobionych z glinianych naczyń i zwierzęcej skóry. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego, ani też nie słyszałem takiego brzmienia, więc kompletnie pokochałem te bębny (zresztą używam ich po dziś dzień). Odtąd zacząłem interesować się muzyką pop i rockiem - rzecz jasna poznałem The Beatles i Stonesów, wczesnego Bowiego, Deep Purple - tego typu klimaty. Na początku lat 70-tych zachwycił mnie rock progresywny i takie zespoły jak Nektar, Man, Mahavishnu Orchestra, Genesis z Peterem Gabrielem, Caravan...W końcu kupiłem swój pierwszy zestaw perkusyjny i zacząłem uczyć się na nim grać.
W.P.: Czy pamiętasz moment kiedy postanowiłeś, że zostaniesz profesjonalnym muzykiem?
P.U.: ...Otóż wciąż czekam na dzień, w którym będę mógł powiedzieć, że oto jestem zawodowym muzykiem!! Jeszcze nigdy nie udało mi się żyć z samego grania - w istocie wciąż więcej do wszystkiego dokładam niż mam z tego korzyści. Bardzo chciałbym, aby owa sytuacja uległa zmianie i pozwoliła mi skupić się tylko i wyłącznie na muzyce, jednak póki co muszę mieć stałą pracę, żeby opłacić wszystkie rachunki!
W.P.: Zanim dołączyłeś do DCD grałeś w soulowo-bluesowym zespole Mischief... Czy zostawiliście po sobie jakieś nagrania?
P.U.: Nie, to była tylko czysta zabawa. W głównej mierze graliśmy covery Atlantic Soul, Motown oraz standarty bluesowe; występowaliśmy w różnych małych klubach i pubach i zazwyczaj w ramach wynagrodzenia otrzymywaliśmy piwo a nie pieniądze! To były jednak piękne lata i wciąż kumple z zespołu są moimi dobrymi przyjaciółmi.
W.P.: A zatem dalej odświeżajmy wspomnienia... Jesteśmy w Londynie 1982 roku.
Brendan Perry i
Lisa Gerrard z młodego australijskiego zespołu DCD przylatują do Londynu, aby tutaj szukać perspektyw artystycznego rozwoju. Nie mają stałego perkusisty, bo poprzedni bębniarz Simon Monroe został w Australii. Za parą podąża basista Paul Erikson, ale wciąż brakuje jednego członka grupy. Niedługo potem Ty obejmujesz posadę perkusisty... Czy pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Brendanem i Lisą? Jak w ogóle doszło do Waszej współpracy?
P.U.: Brendan i Lisa po przybyciu do Londynu zamieszkali w bloku obok mojego domu i pewnego dnia spotkali mojego znajomego Tony'ego, poprzedniego perkusistę Mischief. Zaproponowali mu granie w DCD, ale po pierwsze Tony zaangażowany był w trzy czy cztery inne projekty, a po drugie - był mocno nastawiony w kierunku muzyki reggae i soul, zatem od razu polecił mnie. W tym czasie (grudzień' 82) pracowałem w dziale reklamy Riverside Studios, zarazem teatru i centrum kulturalnego w Londynie, które wówczas bankrutowało i liczyłem się z możliwością utraty pracy. I właśnie wtedy zadzwonił do mnie Brendan z propozycją przesłuchania, zatem bez chwili namysłu odpowiedziałem "tak". Kiedy usłyszałem muzykę jaką grali natychmiast ją pokochałem, ale była ona tak różna od wszystkiego co grałem wcześniej, że czułem się mocno skonsternowany. Tym niemniej Brendan i Lisa odczuli ulgę, że udało się im znaleźć kogoś słuchającego Joy Division i artystów nagrywających dla Factory, 4AD i Cherry'ego Reda, a jednocześnie zainteresowanego afrykańskimi i środkowo-wschodnimi brzmieniami i rytmami - szybko zaprosili mnie, bym dołączył do składu. Okazali mi mnóstwo wsparcia i dodali otuchy, a w kilka miesięcy później nagraliśmy demo, które usłyszał Ivo (Ivo Watts-Russell, ówczesny szef 4AD - przyp.aut.) i podpisał z nami kontrakt w czerwcu' 83.
W.P.: Jak wspominasz tamte stare czasy? Czy był to dobry okres pod względem muzycznym i około-muzycznym dla zespołu chcącego wykroczyć poza kulturowe i utarte stylistyczne ramy w poszukiwaniu własnego, odrębnego stylu?
P.U.: Tak naprawdę nie mogłem uwierzyć, że gram w zespole z kontraktem w kieszeni. Szybko znalazłem się w różnych studiach nagraniowych, grałem koncerty na prawdziwych scenach dla dużej publiczności, jeździłem z występami do innych krajów, słuchałem w radiu swoich utworów - to było dla mnie niesamowite. Publiczność naprawdę doceniała, że staramy się grać coś innego i bardzo niezwykłego i oczywiście darzyła estymą sceniczną pasję Brendana i Lisy. To, że byłem częścią tego wszystkiego jest dla mnie czymś niewiarygodnym.
W.P.: Brendan i Lisa wydają się być bardzo zawiedzeni debiutancką płytą "
Dead Can Dance", czasami opisują techniczne niedoskonałości sesji w Blackwing Studio. Co Ty sądzisz o debiutanckim albumie?
P.U.: Cóż, wszyscy byliśmy nim zawiedzeni. Są na nim niektóre znakomite utwory, ale ogólne brzmienie płyty jest przytłumione i bez wyrazu. Brendan okropnie przeżywał problemy realizacyjne w studiu. W końcu pozostało mało czasu na nagranie i musieliśmy zaakceptować to, co powstało. Hmm... To wielki wstyd i szkoda, że nie mamy dobrych studyjnych nagrań "The Trial", "Ocean" czy "Wild in the Woods", ale to już historia...
W.P.: Peter... Czy obcując na co dzień z Brendanem i Lisą mógłbyś powiedzieć jakimi ludźmi byli wówczas naprawdę? Co kryło się za maskami zadumy i powagi dwojga protagonistów? Niektórzy ludzie słuchający Waszej muzyki, szczególnie wczesnych nagrań, często wyobrażają sobie, że wszystko związane z zespołem, jak i sami muzycy muszą być smutni i śmiertelnie poważni. Ci, którzy znaleźli się choć przez chwilę bliżej zespołu wiedzą, że to nieprawda...
P.U.: Istotnie nasza muzyka zawsze była traktowana z dużą powagą, ale nie mogę stwierdzić, aby była ona smutna i ponura. Według mnie w muzyce DCD jest dużo radości i światła, również we wczesnych nagraniach. Abstrahując zaś od samej muzyki, przeżyliśmy mnóstwo śmiesznych i zabawnych sytuacji, nawet nie pomnę teraz czegoś konkretnego. Prowadziliśmy normalne, doczesne życie - zakupy, gotowanie, oglądanie TV, wspólne wypady do pubów, na koncerty, itd. Domyślam się, że niektórzy ludzie wyobrażają sobie, że spędzaliśmy całe dnie w czarnych płaszczach zbierając znicze z okolicznych cmentarzy, ale to wszystko zaprzeczenie prawdy - rzeczy miały się zupełnie inaczej.
W.P.: W latach 1983 - 1995 zagrałeś na trzech albumach DCD i na Ep-ce "Garden of the Arcane Delights", wziąłeś udział w obu sesjach dla Johna Peela, jak również wystąpiłeś na wszystkich - oprócz dwóch - trasach koncertowych DCD. Jak przebiegała ewolucja artystycznego dialogu pomiędzy Tobą a Brendanem i Lisą? Jak wiele posiadałeś niezależności twórczej i ile z Twoich pomysłów trafiało prosto do muzyki DCD? Czy wszystkie partie perkusyjne są Twoim dziełem?
P.U.: Brendan i Lisa byli zawsze całkowicie odpowiedzialni za proces twórczy DCD. Oboje grają na perkusji i mają bardzo sprecyzowaną wizję tego instrumentu w swojej muzyce. Ja jedynie dodawałem pewne pomysły od siebie lub pracowałem nad rozwojem poszczególnych kompozycji, ale wszystko, co charakterystyczne w brzmieniu DCD jest zasługą Brendana i Lisy. Zespół brzmiałby tak samo z innym perkusistą - jestem wielkim szczęściarzem, że byłem nim ja! Jedynym wyjątkiem było to, że na dwóch lub trzech trasach pod koniec lat 80-tych prezentowaliśmy rozszerzoną wersję utworu "At First, And Then" ("Flutes from Nowhere" - przyp. aut.), którą sam napisałem i nagrałem, a która następnie trafiła na drugą płytę This Mortal Coil.
W.P.: Czy potrafiłbyś wskazać swój ulubiony album DCD?
P.U.: Bardzo trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, wszystko zależy od nastroju w danej chwili... Gdybym musiał jednak wskazać ten jeden jedyny album - wskazałbym na "Aion".
W.P.: Jak już wspomnieliśmy Twój utwór "At First, And Then" znalazł się na płycie "Filigree and Shadow" This Mortal Coil z 1986 r., współpracowałeś także z The Wolfgang Press, Pieterem Nootenem (Xymox) czy też z Michaelem Brookiem. Czy 4AD za czasów Ivo było prawdziwą rodziną czy może zbiorem totalnych indywidualistów? Czy między zespołami istniała jakaś rywalizacja?
P.U.: Pamiętam mnóstwo przyjaźni jakie zawiązały się pomiędzy członkami różnych zespołów nagrywających dla 4AD w połowie lat 80-tych. Zaprzyjaźniliśmy się na tournee z Robinem i Liz z Cocteau Twins. Brendan przedstawił Ivo zespół Xymox po tym jak na trasie w Holandii spotkaliśmy Ronniego i Anke. Mark z The Wolfgang Press jest moim kolegą jeszcze z lat szkolnych i nie widziałem go od momentu zakończenia szkoły aż nagle spotkałem go na jednym z wczesnych koncertów DCD w Londynie... Moim dobrym przyjacielem został Richard Thomas z Dif Juz, który jest nie tylko świetnym perkusistą, ale potrafi zagrać na każdym instrumencie jaki sobie tylko wyobrazisz! Często pożyczaliśmy sobie sprzęt. Wspólnie z Brendanem wciąż utrzymujemy kontakt z Alexem z zespołu AR Kane, który obecnie mieszka w Kalifornii. Jak więc widzisz - zdecydowanie liczyła się przyjaźń. Żadnej konkurencji - to muzyka, a nie sport!
W.P.: Peter, pozwól że raz jeszcze pogratuluję Ci Twojego rewelacyjnego debiutu "Pathways and Dawns", który dla mnie i dla wielu innych osób stał się albumem 1999 r.!
P.U.: Dziękuję! Ludzie okazali się niezwykle mili dla mnie i dla mojej muzyki w swoich ocenach "Pathways and Dawns", zarówno w recenzjach prasowych, jak i w osobistych wiadomościach przesyłanych na moją internetową stronę.
W.P.: Dwa utwory z programu płyty, "Taqaharu's Leaving" i "Evocation", zostały nagrane wcześniej niż reszta, a mianowicie w 1990 r. w Woodbine Streets Studio pod okiem Johna A. Riversa. Sześć pozostałych kompozycji zostało zarejestrowanych w Quivvy Church Brendana. Widać, że proces twórczy był rozciągnięty w czasie i stanowił owoc pomysłów gromadzonych przez lata...
P.U.: Proces nagrywania i komponowania był faktycznie bardzo długi, jednak nie stały za tym przesłanki artystyczne. Całkowicie związane to było z ograniczeniami finansowymi oraz czasowymi wynikającymi z mojej pracy. Zresztą te same problemy spowalniają postępy nad przygotowywaniem drugiej płyty - ale pokonam je!! Jednak do rzeczy - "Pathways..." zawiera materiał napisany w różnych okresach. Zamykający płytę utwór "Time and a Word" został pierwotnie stworzony z połowie lat 70-tych; "Taqaharu's Leaving" i "Evocation" - około 1986 r. , a oba kawałki nagrałem w 1990 r. Pozostałe rzeczy napisałem w 1996 r. i nagrałem je rok później.
W.P.: Jestem pod wielkim wrażeniem holistycznej wizji artystycznej jaką przedstawiłeś na swojej płycie: żadnej straconej sekundy, żadnego zbędnego dźwięku...Wszytko wydaje się być piękną i logiczną historią opowiedzianą od początku do końca. Kontemplując wartościową muzykę odnajduję specyficzny dualizm - z jednej strony muzyka może być zmysłowa i opierać się na sensualnej percepcji, co oddziaływuje na ciało; z drugiej strony muzyka może być duchowa i głęboko przenikać do wnętrza, sprzyjać kontemplacji. Jak udało się Tobie połączyć te dwie rzeczy?
P.U.: Jestem szczęśliwy słysząc Twój komentarz, że na płycie nie ma "żadnej straconej sekundy". To dla mnie ważne. Często czuję, że na płytach, które potrafię wielbić zdarzają się jednak dłużyzny, fragmenty nie wnoszące niczego istotnego - świadomie starałem się uniknąć takiego stanu rzeczy. Tą zasadą kieruje się w pracy również Brendan i niewątpliwie jego aranżacje ukonkretyzowały niektóre fragmenty już na etapie nagrań demo. A co do Twojego pytania o percepcję sensualną i duchowość... Nie potrafię na nie odpowiedzieć, ponieważ nie jest to rzecz, której dokonuję świadomie. Nie postrzegam siebie jako albo wyłącznie zmysłowego, albo duchowego. Wiem tylko, że kiedy muzyka na mnie działa to wówczas czuję ekstatyczny stan podniesienia na duchu. Zatem szukam tego uczucia pisząc muzykę i wyrażam je, gdy tylko mnie ogarnia. Nie mogę wszakże oceniać w jaki sposób wpłynie moja muzyka na innych ludzi - dlatego oczekuję ich reakcji.
W.P.: Bardzo ciekawi mnie jak wygląda pisanie przez Ciebie muzyki... Co jest pierwsze: melodia, rytm czy słowa?
P.U.: Na pewno nie są to słowa - one przychodzą kiedy mam już gotową podstawową linię melodyczną. Połowa kompozycji na płycie zaczęła się od rytmu, druga połowa - od melodii. A wśród utworów, których bazą była melodia dwa narodziły się z pracy z samplerem-sekwenserem, a dwa inne z gry na gitarze akustycznej.
W.P.: Twój album przynosi niezwykłe pejzaże dźwiękowe, harmonie, frazy. Czy są one tylko i wyłącznie Twoim dziełem? Czy inni muzycy musieli jedynie zagrać to, co im przedstawiłeś?
P.U.: Wszystkie podstawowe melodie, harmonie i frazy są napisane przeze mnie. Produkcja Brendana dodała wszystkiemu dużej ozdoby, jak i rozwinęła pewne pomysły; zagrał on także na gitarze w utworze "Always Dancing". W samym wykonaniu materiału wzięło udział kilkoro muzyków, których nazwiska zostały wymienione we wkładce do płyty.
W.P.: No właśnie... Na płycie słyszymy m.in. Ruth Watson grającą na oboju i Johna Singletona na puzonie. Muzycy ci zagrali na albumie "Within The Realm Of A Dying Sun" DCD. Czy oznacza to, że cały czas jesteście ze sobą w kontakcie?
P.U.: Poznałem ich grając z DCD. Ruth nie widziałem od czasu sesji "Taqaharu's Leaving", natomiast zaprzyjaźniliśmy się z Johnem, który był na trasie z resztą zespołu w 1986 r. i cały czas mamy ze sobą kontakt.
W.P.: Większa część materiału nagrana została w studiu Brendana w Belturbet. Czy Wasza przyjaźń pomogła w muzycznym dialogu, czy też może Brendan starał się przeforsować własne koncepcje?
P.U.: Przyjaźń jest niezmiernie pomocna i Brendan pomógł mi tam, gdzie wiedział, że może mnie wesprzeć. Zna doskonale moje możliwości i ograniczenia, więc odegrał szalenie ważną rolę w osiągnięciu najlepszego rezultatu. Równie miło wspominam pracę z Johnem Riversem w Woodbine, która była witalna i kreatywna.
W.P.: Uwagę przykuwają Twoje niesamowite liryki. Co jest inspiracją do ich tworzenia?
P.U.: Zazwyczaj są one w pewnej mierze inspirowane muzyką. "Taqaharu's Leaving" jest oczywiste, ponieważ wzór rytmiczny czerpie z tradycji procesji i marszu wojskowego, więc słowa opowiadają o żołnierzach i wojnie. Pierwotna linia wokalna w "Nocturne" stała się melodią na gitarę kiedy rozpocząłem pracę w studiu z Brendanem; gitara niesie hiszpański klimat i przywołuje na myśl wizję andaluzyjskich nocy przepełnionych muzyką, tańcem i namiętnością. Z kolei "Life Amongst the Black Sheeps" jest w bardzo przemyślany sposób oparte na strukturze średniowiecznych pieśni pielgrzymich i stanowi efekt mojego zachwytu świetną muzyką Philipa Pichetta i The New London Consert. Pieśni pielgrzymie często poruszały problem rodziny i domowego ogniska jako wspomnienie powracające w dalekiej podróży i słowa do tego utworu były inspirowane moimi córkami.
W.P.: Przyznaję, że szczególnie oddziaływuje na mnie atmosfera "Nocturne"... Jak już powiedzieliśmy dwa utwory zostały nagrane w 1990 r. i wydane na winylowej Ep-ce w limitowanym nakładzie Twojej dystrybucji Cornerstone. Czy możesz coś więcej o niej powiedzieć?
P.U.: Nie ma o czym mówić... Wysłałem demo tych utworów do Ivo, ale nie spodobały mu się. Tak więc chcąc wydać singiel musiałem znaleźć innego wydawcę, albo założyć własną dystrybucję. Zdecydowałem się na drugi krok i nazwałem dystrybucję Cornerstone ("Kamień Węgielny" - przyp.aut.) mając nadzieję, że będzie ona prawdziwym kamieniem węgielnym mojej kariery. Jednak nie miałem pieniędzy na promocję, a media nie okazały należytego zainteresowania...i tak Cornerstone upadło!!
W.P.: Peter, obecnie tworzysz muzykę na drugi album. Dokąd tym razem zabiorą nas Twoje dźwięki? Kiedy można oczekiwać premiery płyty?
P.U.: Wiesz, mam wiele pomysłów, ale póki co nieskonkretyzowanych. Nie mogę powiedzieć niczego dopóki materiał nie będzie pełny, ale podejście do muzycznej materii będzie podobne jak na pierwszej płycie. Co do daty wydania płyty - nie odważę się niczego powiedzieć, he, he!
W.P.: Żyjesz i tworzysz w Londynie, miejscu tradycyjnie niezwykle interesującym muzycznie z dużą niezależną sceną. To przecież to przyciągnęło kiedyś Brendana i Lisę...Czy pomaga to w jakikolwiek sposób Twojej muzyce?
P.U.: Nie. Gdybym tylko zarabiał na życie z samego grania wyniósłbym się daleko poza Londyn, ale trzymają mnie tutaj sprawy służbowe, moje dzieci zaaklimatyzowały się w swoich szkołach, więc mieszkamy tutaj. Znajdowałbym znacznie więcej inspiracji żyjąc w otoczeniu drzew i pól, blisko morza...
W.P.: Czy patrząc na swoją dotychczasową karierę jesteś z niej zadowolony, czy może chciałbyś coś zmienić? Co jest dla Ciebie miernikiem sukcesu? I wreszcie - czy czujesz się szczęśliwy?
P.U.: W mojej naturze leży pogoda ducha i optymizm, lecz muzycznie czuję się w pewien sposób sfrustrowany, gdyż chciałbym poświęcać się muzyce znacznie bardziej niż jest to obecnie możliwe. A zatem tym, co chciałbym zmienić byłaby lepsza sprzedaż moich płyt i idąca za tym finansowa niezależność. Wtedy byłbym bardzo szczęśliwy...
W.P.: Dziękuję Ci Peter serdecznie za wszystkie Twoje cenne odpowiedzi! Kilka słów dla polskich fanów...
P.U.: Każdy artysta musi odczuwać głęboką wdzięczność dla ludzi, którzy kochają i wspierają jego sztukę, szczególnie, gdy jest się tak jak ja nie za bardzo znanym i walczącym o dostęp do szerszej publiczności. Zatem dla Ciebie Wojtku i wszystkich okazujących mi pomoc w tym momencie - moje Wielkie Dziękuję i mam nadzieję, że wciąż będziecie odnajdywać w mojej muzyce radość!