Snopy jasnego światła spadają z nieba i uderzają w moja ludzkość, duch wyrywa się i śpiewa już od godziny, idąc wzdłuż leśnej drogi, mglistość marzeń unosi się delikatnie nad spokojną rzeką, tylko zielone przestrzenie otwierają się zza drzew. Zbliżam się do miejsca, w którym przeszłość, przyszłość i teraźniejszość złączają się w tańcu szczęścia, moje oczy wędrują ku gorze gdzie widzę rodzącą się ciszę, po raz kolejny czuję zapach ciemnych wod. Podobno w takich momentach nad nami przelatują anioły. Oddech staje się coraz bardziej mną gdy w sąsiedztwie milkną szczekające psy, jedyni świadkowie nowego snu. Na niebie rysuje się wieża kościoła, nie dochodzę jednak do Quivvy kiedy z tyłu dochodzi mnie odgłos jadącego samochodu, zdziwiony odwracam się, to jedyna ingerencja od bardzo długiego czasu... Jak cieszy się mój duch! Szczery uśmiech i podniesiona ręka przyjaciela napełniają mnie krystaliczna radością. "Wojtku, dobrze ze Cię widzę, przychodzisz w porę, ha ha! Jak się czujesz? - serdecznie witamy się z Brendanem, by po rytualnym uścisku ze śmiechem na ustach przekroczyć próg świątyni. Jest sobotnie południe, snopy jasnego światła spadają z wysokości...
Do Belturbet przyjechałem dzień wcześniej, w piątkowy wieczór. Wieczór już ciemniejący, ale ciepły. Tylko zasłona magii osadzała się na mojej kurtce. Od razu zadzwoniłem do Quivvy powiadomić Brendana o przyjeździe, ale nikogo już w kościele nie było. Skontaktowałem się od razu z właścicielami Fitzpatricks Cottage, którzy wspaniale ugościli nas podczas listopadowych warsztatów. "Wow!! Jesteś w Belturbet? Za chwilę będziemy w Diamond Bar!". Wchodząc do pubu rozpoznałem uśmiechające się życzliwie twarze stałych bywalców, a po dziesięciu minutach ściskałem się na powitanie z Mary i Markiem. Od razu zaczęliśmy wspominać warsztaty i pobyt nad rzeką, jak wspaniale było poczuć, ze listopadowe spotkanie było świtem w życiu wielu różnych ludzi i w rozmaitych jego aspektach. "Byliscie niesamowitą grupą, ciągle Was wspominamy". Opowiadam co dzieje się u pozostałych uczestników warsztatów i słucham historie o drugiej grupie. "To było coś zupełnie innego, ten cud się nie powtórzył. Ludzie nie rozumieli się do końca ze sobą, Brendan był trochę zawiedziony". Oglądamy zdjęcia z mojego albumu, śmiejemy się do łez. Po dwóch godzinach moi przyjaciele wyszli a ja zadzwoniłem do Robbiego, który akurat skończył sadzić drzewka owocowe przed swoim domem w Virginii. "Ha ha ha!!!! Wojtek!!!!!" - "Ha ha ha!!!! Robbie!!!!", tak wyglądał początek konwersacji, w czasie której kolejny raz Robbie dał wyraz dozgonnemu uczuciu. Umawiamy się, że następnego wieczoru Robbie będzie mnie oczekiwał w The Smiths czy jak kto woli Diamond. "Aha, pozdrawia Cię jeszcze moja mama, niejaka pani Perry, ha ha!! Śpij dobrze!". Ja jednak nie udałem się na spoczynek, a za to wstąpiłem do pubu The Mad Ass (sic!), w którym spotkałem od razu znajomych z mojej pierwszej wizyty do Quivvy w październiku. "Witaj Wodka!" - "Nie, nie Wodka, tylko Wojtek, ha ha!". Dzielimy się wrażeniami ze spotkania ostatniej nocy warsztatów kiedy potężnie zagraliśmy z Brendanem, dowiaduję się o cotygodniowych lekcjach perkusyjnych, które Brendan prowadzi dla dwojga przyjaciól, o koncertach w małych pubach granych dla zaproszonych gości i przypadkowych osób. W chwilę potem otwieramy sąsiednie drzwi, z tylu pubu odbywa się spotkanie zorganizowane przez Sinn Fein. Totalny folklor, rzeczy trudne do pojęcia i ja jako jedyny obcokrajowiec na sali, ale to już inna historia...
To było właśnie sobotnie południe kiedy weszliśmy z Brendanem do kościoła i wygodnie usiedliśmy przy herbacie i ciastkach. "Wojtek, mów co u Ciebie przyjacielu". Moje oczy zaczęły wędrować po murach z kamienia i cegły, delikatnie opuszczając wzrok na rozstawione wszędzie instrumenty. Działo się też coś przełomowego, coś, czego jeszcze nie było. Po raz pierwszy znalazłem się z Brendanem sam na sam, bez żadnych ludzi dookoła, w środku Quivvy. Narodziło się coś szczególnie magicznego, wyzwalającego i relaksującego. Szczerość, otwartość, a z czasem i wylewność muzyka chciała wprowadzić mnie w zdumienie, ale gdybym tylko uległ temu uczuciu chyba umarłbym ze szczęścia, ha ha! Rozmawiałem nie ze swoim idolem, a z przyjacielem. Kochani, choć bardzo chcę, nie mogę, nie jestem władny oddać wszystkiego co wydarzyło się tego dnia, co przeżyłem i wciąż jeszcze czuję. Być może trudno będzie Wam uwierzyć w to, co za chwilę przeczytacie... Mnie też pewno byłoby trudno uwierzyć gdyby nie fakt, że dane mi było spędzić błogosławiony czas nie w roli fana, a właśnie ucznia... i nauczyciela. Pijąc herbatę rozmawialiśmy żywo o warsztatach, co i rusz wybuchając śmiechem, zanurzając się w przeszłości nie tak odległej, ale już legendarnej. "Byliście niesamowitą grupą, między Wami zaiskrzyło coś niesamowitego. Nie było tego podczas drugich warsztatów... Nie jestem cudotwórcą i w jednej chwili nie nauczę grać na bębnach kogoś, kto nigdy przedtem na nich nie grał, a przyjechał żeby zobaczyć bohatera". Rozmowa stawała się coraz bardziej spontaniczna i szczera, gdy uderzył we mnie kolejny piorun. "W sierpniu organizuję nowe warsztaty, ale będzie to już coś innego i przemyślanego, tylko dla osób zaawansowanych. Są na razie cztery osoby: trzech Amerykanów z pierwszej grupy, jeden Niemiec z drugiej... Ty jesteś piąty! Niedługo znajdę trzy kolejne osoby. Chciałbym, aby to spotkanie zakończyło się sesją, podczas której przećwiczymy partie perkusyjne z nowego albumu". Nogi ugięły się pode mną a był to znak, że decyzja o przełożonym powrocie z Zielonej Wyspy jest już przesądzona, ha ha!
W chwilę później Brendan wyciągnął swój laptop i pokazał mi nową, przygotowywaną aktualnie oficjalną internetową stronę. Za stronę odpowiedzialny nie będzie już Ryan (Caduceus), a gitarzysta solowy z ostatniej trasy i utalentowany informatyk w jednej osobie, Steven. Projekt przedstawia się fantastycznie. Większość rzeczy wykonanych jest w animacji flash, wszytko pływa, jest interaktywne. Na wstępie obejrzeliśmy obszerną biografię artysty, zawierającą zdjęcia z pierwszych punkowych koncertów w Nowej Zelandii w pubie Zwines. "Brendan Michael Perry urodził się (...)”. Bardzo ciekawie wygląda prezentacja wszystkich albumów: DCD, solowych projektów, współpracy z innymi muzykami i ilustracjami do filmów. I tak np. okładki albumów DCD krążą zabawnie wokół monitora, towarzyszy im muzyka z karuzeli. Klikając na okładkę płyty przechodzimy do szczegółowych informacji na jej temat. Wszytko wzbogacone jest oryginalną muzyką artysty oscylującą wokół ambientowych tonów. "Verrry mysterrrrious..." rzuca rozbawiony Brendan i znów głośno się śmiejemy. Z czasem na stronę dołączone zostaną wiersze Brendana, a całość ruszy za pięć, sześć tygodni. Dowiaduję się też, że planowany retrospektywny box DCD chyba nie ukaże się nigdy.
Kiedy kubek herbaty był pusty weszliśmy na górę, gdzie technologia sprawia, że wciąż możemy cieszyć się kolejnymi perełkami. Brendan zakupił trochę nowego elektronicznego sprzętu i chciał go w sobotę przetestować. Zanim jednak do tego doszło powiedział z radością: "Mam coś dla Ciebie..." - i za chwilę trzymałem w dłoniach unikatowy egzemplarz jedynego winylowego LP The Scavengers, pierwszego zespołu artysty. "Mówię Ci, że się uśmiejesz, ha ha!". Ja zacząłem śmiać się już na sam widok okładki, gdzie w dumnej pozie z piwem w ręku stoi niejaki Ronnie Recent, pierwsze wcielenie Brendana. Od tego czasu wiele się zmieniło, ale jak miałem się przekonać pozostała wielka kreatywna niepokora i prawdziwe szaleństwo. Tymczasem Brendan zaproponował mi: "Zejdź na dół i porób co chcesz, zrelaksuj się trochę". Opuściłem muzyka samego za konsoletami i powędrowałem w dół, by znów dotknąć wszystkich bębnów. Rozglądałem się wkoło i czułem, że to miejsce jest mi już tak bliskie, tak znane. Wszystko wydawało się tak bajeczne, ale równocześnie tak prawdziwe, naturalne... "Wojtek, jeśli jesteś głodny to zrobię zaraz zupę!" - "Take it easy Brendan, take it easy!". W rogu studia na pięknym parapecie wygodnie i dostojnie leżała katarynka wykorzystana po raz pierwszy podczas sesji "The Serpent's Egg", w dotyku jest taka lekka... Za chwilę podszedłem do ołtarza, tam na stole znajdował się świeży jeszcze nabytek muzyka, stare, piękne yang t'chin wykonane z ciemnego drzewa, ze srebrno-złotymi strunami. Zamknąłem oczy i zacząłem delikatnie machać pałeczkami, dźwięk dreszczami wbijał się w moje ciało, a z powieki srebrne spadło na srebrne. "Spokojnie Brendan, to tylko ja a nie Lisa...", znów słyszę sympatyczny śmiech płynący z góry kościoła. Otworzyłem oczy i spojrzałem na bajkowy, tajemniczy krajobraz za oknem. Podniosłem głowę do góry i zacząłem pytać samego siebie o to jak to wszystko się zaczęło, dlaczego teraz stoję na wysokości ołtarza Quivvy, a mój ukochany muzyk jest moim przyjacielem... "Wojtek, jak chcesz włącz sobie wideo, zaraz zejdę i obejrzymy jakiś mecz!". Bez oporów włączyłem szkołę gry na djembe, a po chwili Brendan zadał retoryczne pytanie: "Czemu nie weźmiesz bębna?". I zaczęła się kolejna jazda! Przez godzinę albo dłużej ćwiczyłem wprawki na djembe, Brendan na górze sprawdzał możliwości sprzętu, a snopy jasnego światła uderzały wprost w bas instrumentu, to mówili przodkowie.
Podczas lunchu oglądaliśmy pojedynek między Irlandią Pn. a Czechami, po raz kolejny okazało się, że Brendan jest totalnym miłośnikiem futbolu. Dyskutowaliśmy o angielskiej lidze, a po kolejnej bramce naszych południowych sąsiadów zauważyłem, że Czesi nie noszą już znamiennych, tradycyjnych dla czeskiej piłki nożnej fryzur; po raz kolejny głównym instrumentem Quivvy był spazmatyczny śmiech, ha, ha!! W chwilę później stanęliśmy wspólnie za zestawem timpani i dzwonków umieszczonych na specjalnym stelażu. Brendan pokazał mi trudny rytm, który ostatnio opanował: prawa ręka wybija sambę, a lewa uderza miarowo dwójki. Biorę pałeczki i czuję, że jak na pierwszy raz to za dużo, ale z mozołem coś zaczyna powoli mi wychodzić, Brendan zaczyna grac na kongosach, powstaje ciekawy polirytmiczny układ. Gramy tak długo, bardzo długo. Czy to ma prawo dziać się naprawdę? I co to znaczy?? Nic mnie już nie dziwi. Ale wciąż wiem mało.
Oto wróciliśmy na górę i zaczęliśmy rozmawiać na temat nowego, powstającego albumu. Kochani, jesteście pierwszymi, którzy o tym się dowiadują! Nowa płyta muzyka ukaże się w październiku pod szyldem 4AD i będzie to prawdopodobnie koniec współpracy Brendana z londyńskim wydawcą. Tytuł albumu: "Zun Zun". Jest to południowoamerykańska onomatopeja odnosząca się do odgłosu wydawanego przez lecące egzotyczne ptaki. Wedle słów artysty będzie to płyta prawdy przepojona duchem DCD, będzie to "DCD minus Lisa". To próba zrobienia z dźwiękiem czegoś, co z obrazem uczynił film "Baraka". "Szukanie dźwięków to jak spadanie na pustynię. Z czasem przychodzi deszcz, który budzi na moment do życia kwiaty pustyni. Z wody tworzy się mała strużka, mała rzeczka, potem rzeka staje się coraz większa, wpada do morza... na końcu może być nawet ocean". Coraz bardziej rozumiałem Brendana i wszystkie dźwięki i słowa, które w swoim życiu stworzył. Za wskazówkę stylistyki płyty może posłużyć "Yulunga", będzie to bardzo perkusyjna produkcja, właśnie bębny są pierwszą strukturą tworzonych kompozycji. Usłyszymy m.in. rytmy południowoamerykańskie, polinezyjskie, afrykańskie, kubańskie. "Wykorzystałem rytmy, których uczyliśmy się podczas warsztatów, np. Dansa... Nagrałem jeden utwór, on będzie otwierał całą płytę. Posłuchaj..." Ludzie!!! Może powinienem napisać co czułem w tych chwilach, ale nie potrafię. Zapamiętajcie dobrze te słowa:
"Spirit rise
Greet the sun
takes my hand
and beats the drum
Tries to make me understand
We as one in a sea
I'm praying for the rain (...)"
Boże!!! Dopiero teraz po raz pierwszy nie moglem wykrztusić z siebie słowa, osiadłem na kwiatach kosmosu!!! Patrzyłem ze wzruszeniem na Brendana, który z ciekawością oczekiwał pierwszej reakcji. Moglem tylko uścisnąć mu dłoń... Ten utwór jest miłością, obudzeniem, wiarą. Jak bardzo ucieszyło mnie otworzenie się Brendana ma mądrą elektronikę. "Może być? Hm... Zobacz, mam tutaj fajny program do wprowadzania krótkiej ciszy, może by go wykorzystać... na przykład tutaj, w piętnastej sekundzie utworu". Patrzymy na monitor komputera z rozpisanymi poszczególnymi ścieżkami. Tego już za wiele, Brendan tworzy na moich oczach swoją muzykę!!! Patrzę na niego z przejęciem, wzruszeniem, czuję bezgraniczną wdzięczność. Myślę o tym dlaczego w ogóle dane nam było się spotkać, co wspólnie przeżyliśmy. Wierzę w przekaz energii, wiary, w zbawienne działanie dobra. W życiu różnych ludzi w jednym momencie nadszedł świt. Bylem dumny z Brendana, to będzie wielki album!
Po zamknięciu na cztery spusty (albo więcej) Quivvy pojechaliśmy do centrum Belturbet i wciąż nie przestawaliśmy ze sobą rozmawiać. Brendan był ciekawy moich wrażeń z czasu spędzonego w Irlandii. Zgodziliśmy się, że choć obaj kochamy to szczególne miejsce, brakuje w nim czegoś głębszego, nawiązującego do bogatej kultury a nie tylko do pubów..."Z drugiej strony, czujesz się tu wolny, na drogach nie ma policji, ha ha!". Po wdepnięciu gazu zajechaliśmy pod Diamod Bar siedząc przy Guinnessię zaczęliśmy rozmawiać o Polsce, o wojnach, Brendan zaskoczył mnie dość dużą wiedzą na temat Polski, ale tu i owdzie musiałem wyprowadzać go z błędu: że katolickie wychowanie to prędzej teoria, że wciąż mamy swoje ikony, a ostatnio taką ikoną jest pewien skoczek narciarski. "Stary, uwielbiam skoki narciarskie. Kiedy Popol Vuh zrobiło muzykę do dokumentu Herzoga o skoczku narciarskim" - i dalej o Herzogu, o kinie, o muzyce. Z czasem musieliśmy zmienić Diamond na małą restaurację chińską, gdzie od progu powitała nas muzyka Chopina! Romantyczne dźwięki poloneza, czerwona róża na stole, nastrojowe świece... patrzymy się na siebie i wywołujemy poruszenie głośnym śmiechem, ha ha!!! Podczas posiłku Brendan pięknie opowiedział mi o swojej postawie życiowej: "Kiedy jedziesz na wielki festiwal muzyczny widzisz scenę i zielone pole. Na wysokiej scenie grają niedostępni, poważni muzycy, na trawie zaś ludzie śmieją się, bawią, piją piwo, są szczęśliwi i wyluzowani. Ja zawsze byłem jednym z nich. Muzyka jest wprawdzie dla mnie celebracją i to jedyna rzecz, którą biorę na poważnie. A do całej reszty nigdy nie podchodzę na poważnie, ha! Wiem, że rozumiesz o co mi chodzi... Nie znoszę masek... nie cierpię nietolerancji, głupoty, rasizmu. W tym wszystkim miłość jest zwycięstwem, kocham bardzo dzieci...". Po wypiciu ostatniej lampki białego wina wróciliśmy do pubu, Brendan zaczął opowiadać o pierwszym Polaku jakiego spotkał w życiu, jeszcze w Nowej Zelandii. "Był starym kucharzem, świetnie gotował i wiedział wszystko o alkoholu". A propos... Ale za chwile do Diamond wszedł Robbie Perry!!! "Wojtek!!!" - "Robbie!!!", od razu uściskaliśmy się a ja porwałem Robbiego do tańca towarzyskiego. W chwilę potem Brendan zaczął pokazywać lewitacyjne sztuczki, podkradał pieniądze, zaczęły dziać się rzeczy coraz bardziej nierealne i zabawowe. Długo rozmawialiśmy z Robbiem o tym co działo się u nas ostatnio w życiu, a później zaczęliśmy rozmawiać kompletnie szczerze o starych czasach, o rozpadzie DCD. Prawdopodobnie stałem się jedną z niewielu wtajemniczonych osób. Z ciepłem i życzliwością rozmawialiśmy o muzyce tworzonej przez Lisę, o jej ostatnim telefonie do Brendana. A później znów wygłupy, to Brendan złapał mnie za brodę, to Robbie wylał na kogoś piwo, ha ha!!! Objąłem w końcu braci Perry i stwierdziłem dobitnie: "Braciszkowie... Przyjechałem tutaj żeby dać Wam porządnego kopa, żeby reaktywować DCD. Ja w to naprawdę wierzę!". Brendan spojrzał się zamyślony prosto w moje oczy: "Czemu nie, czemu nie...".
Niech końcem tej opowieści będzie nocna podróż do sąsiedniej wsi, w której mieszkają znajomi Brendana i Robbiego, niemieccy emigranci. Nagle znaleźliśmy się w dziwnym pomieszczeniu z wieloma bębnami, pieczonym niemieckim chlebem i wspaniałą atmosferą. Przywitaliśmy się ze wszystkimi, zaczęliśmy grać na bębnach, to była totalna punkowa, a chyba bardziej hippiesowa impreza. Powiem tylko tyle, że gdy obudziłem się rano następnego dnia na dole dwupiętrowego łóżka wyczułem, ze ktoś leży na górze, przewraca się z boku na bok i głośno chrapie. Wstałem i zobaczyłem Brendana Perry, lidera DCD. On otworzył oczy a ja pogłaskałem go po łysince: "Jak się masz przyjacielu?" - "Nieźle, a Ty?". Poszliśmy na kawę gdzie czekał już na nas uśmiechnięty od ucha do ucha Robbie. Zanim bracia odwieźli mnie na przystanek autobusowy wpadliśmy jeszcze do Quivvy gdzie poprzedniego dnia zostawiłem zegarek. W nocy z soboty na niedzielę cała ludzkość straciła jedną godzinę, a ja zyskałem kilka nowych istnień. Pożegnaliśmy się do następnego razu. Wydarzy się jeszcze wiele rzeczy...
Z całego serca pozdrawiam,
Wojtek