Brendan Perry Percussion Workshops
16 - 20 listopada 2000, Quivvy ChurchSą chwile w życiu każdego z nas, na które czekamy tkwiąc na skraju pewności, że raczej one nigdy nie przyjdą, wydają się zbyt nierealne, niewidoczne. To oczekiwanie na dnie snów i marzeń, które pragnie uciec gdzieś daleko i spalić się wysoko w spełnieniu. Chwile takie wytwarzają klucze ukryte w drzewach naszej podświadomości, rodząc tajemnicę, której odkrycie zależy od siły. To rodzaj subiektywnej siły, która istnieje w swoim nieistnieniu i nie istnieje w istnieniu. A jednak - zdarzają się cuda namacalne prawie że.
Kiedy pod koniec sierpnia tego roku otrzymałem newsletter napisany przez Brendana Perry'ego uwagę moją przykuła informacja o wspólnym perkusyjnym doświadczeniu Brendana z kilkoma przyjaciółmi z Belturbet, małej miejscowości na północy Irlandii, w której mieszka i tworzy założyciel
Dead Can Dance. Jak sugerował wtedy Brendan - chciałby kiedyś zorganizować warsztaty perkusyjne dla większej liczby osób. Nie wiadomo było jednak dokładnie gdzie i kiedy odbyć by się miało to niezwykłe wydarzenie; nie było znanym czy ta idea zostanie kiedykolwiek zrealizowana. Później wydarzyło się w moim życiu wiele ekscytujących rzeczy, które prowadziły w sobie tylko znanym kierunku - a ja im zawierzyłem. Pierwszego tygodnia mojego pobytu w Irlandii, a po niezwykłej nocy spędzonej z zespołem Kila otrzymałem list od Brendana z zaproszeniem do wzięcia udziału w warsztatach perkusyjnych w listopadzie, których miejscem miał być legendarny Kościół Wiatru, Quivvy Church, studio nagraniowe, w którym począwszy od albumu Aion powstawały nieśmiertelne dzieła DCD. Siedziałem jak osłupiały przed monitorem komputera pytając dookoła ludzi czy widzą to samo co ja... To była prawda. Rozpoczynał się kolejny etap wędrówki, w którą wyruszyłem dawno temu, a w której przewodnikiem zawsze był duch zaczarowany w dźwiękach z królestw innych sfer. Szaleństwo wyzwolone rozpoczęło dialog z pokornym oczekiwaniem i przygotowywaniem do tego dnia. Ale musiało wydarzyć się jeszcze coś ważnego.
W niespełna dwa tygodnie po otrzymaniu zaproszenia przysłanego przez Brendana miałem okazję podziękować artyście osobiście podczas moich niezapowiedzianych odwiedzin w Quivvy Church. Rozmowa z Brendanem i przecięcie wielu kosmicznych dróg w tym niezwykłym miejscu otworzyło nowe drzwi. Opuszczając Quivvy zostawiłem wszystko otwarte, kątem oka dostrzegając niesamowitą kolekcję bębnów z różnych stron świata... Dla mnie wszystko zaczęło się znacznie wcześniej. Wspólnie z moją przyjaciółką z Holandii Saskią nawiązaliśmy kontakt z innymi uczestnikami warsztatów, aby pomóc im w podróży do Belturbet. Wiadomo było, że w sumie w perkusyjnej przygodzie życia weźmie udział jedenaście osób z różnych krajów; spotkanie zbliżało się w coraz większej ekscytacji, trudno było mi uwierzyć do ostatniego momentu... Obraz Saskii i książka z liści dla Brendana stały się dla nas hasłem, którego znaczenia do końca nie pojmowaliśmy, nie potrafiliśmy zrozumieć przesłania wielu znaków, ale wiedzieliśmy, ze wydarzą się rzeczy wielkie, o których nawet nigdy nie śniliśmy. Oczy otwierały się powoli, a czas biegł coraz szybciej. W środę 15 listopada 2000 r. pogoda w Irlandii pozostawiała wiele do życzenia, ale podobnego Słońca w moim sercu nie czułem od dawna. W Dublinie pojawiłem się jako pierwszy z grupy największych szaleńców i miłośników DCD, którzy zapomnieli na tych kilka najważniejszych chwil o wszystkim... Zbliżała się dwunasta w południe kiedy rozpoznałem wchodzącego na stację człowieka; Denis-Pierre, znany bardziej jako Musica Eternal nie poznał mnie, ale kiedy podszedłem i przedstawiłem się... he, he!!! Tak już było do końca tych pięknych dni: spotkania z ludźmi, których widziałem po raz pierwszy w swoim życiu, ale którzy towarzyszyli mi gdzieś chyba od zawsze. Dzieląc się wrażeniami z podroży do Dublina i wizyty u Brendana (Denis odwiedził Quivvy w maju tego roku) rozpoznałem kolejna osobę... Po rocznej korespondencji przytulić mogłem wreszcie do siebie Saskię, a celtyckie wyobrażenie o anam cara rozświetliło moje wnętrze jeszcze bardziej. Pełni radości i przedziwnej euforii udaliśmy się do pobliskiego pubu the Celt, w którym oczekiwać nas mieli członkowie amerykańskiego zespołu Masque. Jak okazało się to my musieliśmy poczekać na nich trochę, ale Guinness z koniczyną z piany pozwolił zapomnieć o niecierpliwości - skoro czekaliśmy na ten dzień całe życie, cóż znaczyło owych kilka chwil... Pierwsza rozmowa z Saskią i z Denisem utwierdziła mnie w przekonaniu, że jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, i niezależnie co wydarzyło się wcześniej i co miało wydarzyć się później - nasza obecność w Irlandii jest cudownym dowodem wewnętrznej Wolności. Nie mogliśmy ukryć paraliżującego wręcz wzruszenia, kiedy dołączyli do nas Chris, Brent i James z Los Angeles; to była ich pierwsza wizyta w Europie i po kolejnym Guinnessie udaliśmy się w ostatnią część wyprawy.
Po dwóch godzinach podroży busem, o 16 popołudniu znowu stanąłem w centrum Belturbet. Tkwiąc przemoknięci pod dachem szarego, tajemniczego nieba wciąż zastanawialiśmy się czy to wszystko nie jest jakimś żartem lub snem na jawie. Nikt nas nie oczekiwał, ale jak powiedziano nam w pobliskim pubie "Four Horseshoes" - mieszkać będziemy nie w Quivvy, a w domkach wypoczynkowych oddalonych od centrum o sześć mil, nad samą rzeką Erne! Siedząc i rozmawiając przy pierwszym posiłku tego dnia dołączyła do nas Erin, kolejna Amerykanka, która od razu stwierdziła, ze nigdy wcześniej na bębnach nie grała, ale wie, ze musi być uczestnikiem warsztatów. Wspólny śmiech, mądrość i zupełna szczerość stały się przestrzenią, w której zanurzaliśmy się coraz bardziej, a ja czułem się szczęśliwy wiedząc i czując, że te chwile budują wiele cennych przyjaźni, które przetrwają na dłużej, pewnie już na dobre. Było ciemno kiedy dotarliśmy do naszych domków nad rzeka... Fitzpatricks Cottage to kilka domów wypoczynkowych oraz coffee kitchen prowadzonych przez Irlandkę Mary i jej francuskiego męża Bernarda, ludzi niezmiernie ciepłych i życzliwych, którzy przez najbliższych kilka dni dali z siebie wszystko, abyśmy czuli się u nich dobrze. Po ulokowaniu się w pokojach (ogrzewanie wewnątrz na monety, he, he!!!) spotkaliśmy się wszyscy w pomieszczeniu będącym jednocześnie kuchnia, jadalnia i pubem, pełnym przedziwnych, teatralnych i... wędkarskich rekwizytów - tu rozegrać się miały sceny, których nie zapomnę do końca życia. Poznajemy resztę uczestników warsztatów: parę Francuzów Jeana-Philippe'a i Geraldine, Amerykankę Michelle... To niesamowite, że pierwsza rozmowa i pierwsze spojrzenia są dowodem na to, ze gdzieś już spotkaliśmy się wszyscy razem, a spotkaliśmy się w dźwiękach DCD, w świecie czystym i może przez to jeszcze bardziej prawdziwym. Towarzyszyło nam uczucie, że dzieje się coś bardzo ważnego, że jesteśmy jak jedna szczęśliwa rodzina. A rodzinę coraz bardziej cementowała życzliwość gospodarzy oraz morze Guinnessa, he, he!!! Kiedy zastanawialiśmy się gdzie podziewa się ostatni uczestnik warsztatów pojawił się wreszcie wśród nas Gregor z Niemiec. Wielka radość ze wspólnego spotkania i wyzwalane w pięknej rozmowie pasje coraz bardziej przybliżały nas do pejzaży, których poszukiwaliśmy przez całe życie. Nadchodziło spełnienie a my cieszyliśmy się jak małe dzieci, tak - to były powtórne narodziny, szepty szczęścia!!!
Mary poinformowała nas w pewnym momencie, że za pół godziny przyjedzie powitać nas Brendan, co naturalnie wywołało okrzyk radości i oklaski. Z głośników w coffe kitchen zaczęły sączyć się się najpierw dźwięki "The Protagonist" , później "Spirit", "The Captive Heart"... Nawet nie wiem kiedy zaczęliśmy śpiewać. Działy się rzeczy magiczne... W pewnej chwili wyszedłem na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i chciałbym, aby ów oddech pozostał zegarem moich dni do końca... Oto zatrzymał się przede mną samochód, z którego wysiadł Brendan i na mój widok uśmiechnął się życzliwie: "Witaj ponownie Wojtku... Cieszę się, że jesteś! Chcę powitać Was wszystkich". Boże, co za wzruszenie, a ja znów ledwo mogę mówić, he, he! Serdeczny uścisk dłoni z Brendanem był dla mnie zastrzykiem totalnej energii, ale co mogę powiedzieć, skoro za chwilę pojawiła się przede mną druga osoba... He, he - ta twarz, ten uśmiech, a zatem jest wśród nas - Robert Perry!!! Tego uczucia też nie zapomnę: czasami, a są to niezbyt częste chwile, wyczuć można pozawerbalne porozumienie i dobre fluidy, które pojawiają się miedzy dwojgiem ludzi. Uściskaliśmy się na powitanie - miałem wrażenie, ze spotykam duchowego brata, to fantastyczny człowiek i tak jak ja, absolutny świr! Brendan roześmiał się na całą sytuację i wspólnie udaliśmy się do środka. Brendan wszedł pierwszy i nagle w jednej chwili ucichły wszystkie rozmowy... Takiego szczęścia w oczach ludzi jeszcze nie widziałem!!! Wzruszenie udzieliło się wszystkim, cóż za chwila! Tak, naprawdę trudno w takim momencie cokolwiek z siebie wykrztusić, człowiek najchętniej powiedziałby: dzięki Ci za muzykę życia - ale to też niełatwe, uwierzcie mi... Brendan i Robbie witają się ze wszystkimi, to dobrze, że nie jest nas dużo, wytwarza się bardzo przyjazna, intymna atmosfera; obaj bracia rozmawiają z każdym po kolei, poznajemy się nawzajem, tu nikt nie ma na sobie maski. Nie mogę uwierzyć, ze mam okazję postawić Brendanowi Guinnessa, usiąść koło niego i rozmawiać zwyczajnie o wszystkim... Od razu okazuje się, że rożni ludzie przyjechali tu z rożnych powodów: są wśród nas osoby, które nigdy wcześniej nie grały na bębnach, Michelle i James nie wiedzą prawie niczego o muzyce DCD, a z drugiej strony są ci, jak Saskia, ja czy Denis, którzy przybyli, aby podziękować za wielką pasję, dać to, co najpiękniejszego w środku. Amerykanie z Masque to z kolei jedyni profesjonalni muzycy. Brendan badawczo przemierza lokal w poszukiwaniu rozmów i ważnych słów, tymczasem tworzy się frakcja szaleńców: pierwsza moja rozmowa z Robbiem jest chyba bardziej absurdalna niż dokonania Monty Pythona, a za chwilę rozmawiamy o swoich rodzinach i religii... Ten wieczór, jak i wszystkie kolejne dni były dla mnie jedną z najjaśniejszych kart w życiu; jeszcze raz dziękuję Brendanowi, który razem z Robbiem żegnają się z nami do jutra, do pierwszej sesji w kościele... Wszyscy udajemy się do domu, aby do późnych nocnych godzin odbyć absolutnie spontaniczny i szalony jam z udziałem djembe, dijeridoo, dzwonków, garnków, szklanek, talerzy i sztućców, he, he!!! Tych kilka godzin jest powrotem do początku, do najczystszych form komunikacji. W końcu ja połamałem wszystkie drewniane łyżki, a inni udali się na spoczynek. "Boże, rano trzeba wstać, nie..." - "He, ale kiedy po obudzeniu musiałaś jechać do Quivvy?" - zamieniamy z Saskią retoryczne dwa zdania. Jesteśmy szczęśliwi, niebo jest pełne gwiazd, jutro będzie piękny dzień...
Promienie porannego słońca przywitały nas tego dnia szczególnie pięknie, a ja dopiero teraz miałem okazję ulec urokowi miejsca, w którym mieszkaliśmy. Cudowna, zielona przestrzeń opadająca łagodnie w kierunku szemrzącej łagodnie rzeki Erne, po drugiej stronie rzeki widać pasące się owce, w dali złociejące drzewa... Ostre powietrze Zielonej Wyspy mieszało się coraz bardziej z atmosferą snu, to miejsce zdawało się tak nierealne. I nikt nawet nie narzekał na zimną wodę pod prysznicem, he! Po przeprawieniu się przez gromadkę psów gospodarzy udajemy się do coffee kitchen gdzie czeka już na nas pełne irlandzkie śniadanie, rzecz zabójcza, ale jak miało się okazać - dająca wystarczająco dużo energii, aby bębnić od rana do nocy. Wśród brzęku talerzy, głosów ożywionych rozmów i dźwięków irlandzkiej muzyki wyłowić można to jedno słowo: Quivvy. Kościół Wiatru - Quivvy Church nie pozwalało nam spokojnie wysiedzieć w miejscu, szczęśliwie o wpół do jedenastej rano przyjechał bus, aby zabrać nas do miejsca wspólnej muzycznej podróży... Powstał swoisty porządek dnia: po śniadaniu pierwsza sesja od jedenastej do trzynastej, następnie przerwa na lunch i druga sesja w Quivvy: od piętnastej do osiemnastej. Zmrużone od słońca oczy wyłapywały podczas podroży busem krajobrazy dzikie i piękne; najpierw minęliśmy centrum Belturbet, aby znowu zanurzyć się w lesie. Wszystkim udzieliła się ekscytacja, a ja nie mogłem ukryć swojego zdumienia i radości - tak, pamiętam ten zakręt rzeki, ten piękny dom po lewej stronie, te samotne drzewa, przecież zaraz... Wooow... - w busie nikt nic nie mówi, ludzie nie mogą się podnieść, he, he!! Witaj Quivvy, miło znów Cię zobaczyć!!!! I teraz, za drugim razem kościół wywołuje na mnie kolosalne wrażenie; od razu dostrzegam też rzecz, której poprzednio nie ujrzałem: nad oknami na frontowej ścianie słabo widoczna tabliczka z napisem: In The Kingdom Of The Blind The One-Eyed Are Kings... Chodzimy wokoło kościoła i czujemy ożywające duchy, ich powitanie miesza się z odgłosem rzeki. Samotny, stary kościół pośrodku lasu... Przytulam się do ściany, tymczasem Gregor pokazuje, że pora na pierwszą sesję! Onieśmieleni, ale potwornie szczęśliwi wchodzimy do środka i znowu ogarnia mnie podobne uczucie, Boże, czy to dzieje się naprawdę?! Brendan wita się ze wszystkimi, za chwilę Robbie rzuca mi się na szyję, he, he!! Co za sytuacja - znowu nikt nie jest w stanie zamienić z Brendanem dwóch slow, wszyscy krążą wewnątrz kościoła podziwiając to magiczne miejsce, jakby chcieli wchłonąć w siebie każdy najmniejszy szczegół. Tak... właśnie tak zapamiętałem tę przestrzeń. Tym razem pośrodku kościoła ustawiona potężna bateria czarnych i czerwonych kongosów, wszędzie dookoła inne, najdziwniejsze bębny z rożnych stron świata, dwa potężne timpani pod jedną ze sian, patrzące się na nas maski, piękne witraże zapraszające do środka promienie słońca, ale w innych już kolorach. Zapach tajemnicy, woń piękna... W miejscu starego ołtarza zostawiamy swoje rzeczy, nasze oczy wędrują w górę, gdzie po przeciwległej stronie widać za zaszkloną szybą zestaw konsolet i sekwenserów, ale to miejsce poznamy później. Tymczasem wręczam Brendanowi kilka skromnych prezentów, Saskia podarowuje swój nowy obraz, muzycy z Masque dają nagranie demo, każdy coś ma ze sobą, co pozostanie już w Quivvy na zawsze... Zamieniam z Brendanem kilka słów na temat bębnów jako instrumentu medytacji, już za sekundę staniemy się własnym oddechem. Zajmujemy miejsca za bębnami, pierwsze dotknięcia zwierzęcej skóry, nieśmiałe uderzenia... Boże!!! Patrzę się na wszystkich dookoła, co za radość, co za uśmiechy!!! Robbie pokazuje gestem, że rozumie nasze szczęście, po krótkiej chwili Brendan wybiera swoje kongo i siada obok mnie!!! Trochę zdziwiony i szczerze uśmiechnięty prezentuje techniki odprężenia, rozluźnienia nadgarstków, prawidłowego ustawienia bębnów..." Oddychajcie głęboko... poczujcie bęben, poczujcie jego skórę" - zaczynamy pierwszą wprawkę najpierw na prawą, potem na lewą rękę, to najprostsze rytmy, które stopniowo zlewają się w całość, wędrują w górę pod samo sklepienie kościoła, wnętrze napełnia się potężnym, transowym uderzeniem..." A teraz trochę szybciej" - prowadzi Brendan... Jezu, czuję, że to już, że to najwspanialsza chwila w moim życiu!!! Z zamkniętymi oczyma odpływamy gdzieś daleko, a przecież to tylko sam początek. Wystarczyła wszakże jedna krótka chwila, abym zrozumiał sens słów Brendana z października kiedy rozmawialiśmy o warsztatach. Tych kilka, kilkanaście minut pierwszej wprawki było nauką oddechu. Rytm przychodził naturalnie a my skupialiśmy się na oddychaniu, stawaliśmy się własnymi oddechami, ciała tańczyły, bębny poznawały nas lepiej, a my przelewaliśmy w nie swoje uczucia. Po kilkunastu minutach przerywamy grę a z mojej piersi wyrywa się okrzyk radości, ktoś klaszcze w dłonie, wszyscy czują wielką ekstazę! I tak już było do samego końca. Grając kolejny rytm, naprzemiennie lewą i prawą dłonią, Robbie chodzi wokoło, pokazuje właściwe ułożenie dłoni, pomaga z wielką pasją i cierpliwością. Dzieje się inna magiczna rzecz: pomimo zróżnicowanych umiejętności muzycznych tutaj każdy jest równy, każdy uczy się od innych i przekazuje swoją wiedzę. Właśnie ci najmniej doświadczeni ludzie wkładali w bębny chyba największą pasje, to było szaleństwo!!!
Później przerwa na odprężenie, idziemy do stołu ustawionego w miejscu ołtarza, pod pięknymi oknami, aby napić się czegoś. Chodzę wokoło i nie potrafię uwierzyć, że mogę dotknąć każdego instrumentu, który wyczarowywał świat DCD. Quivvy Church to prawdziwa skarbnica muzyczna, to owoc poszukiwań dźwięków przez całe życie Brendana. Wszystko ułożone jest w wielkim porządku, szczególne wrażenie wywołuje zwłaszcza kolekcja bodhranów obok schodów prowadzących na górę do konsolet, zestaw perkusyjny Pearla oddzielony zasłoną od reszty pomieszczenia... pod witrażami nad ołtarzem wielki sitar, niezwykle widok... Wszyscy chodzą jak zahipnotyzowani i podziwiają tę osobliwą kolekcję instrumentów, Brendan chętnie opowiada o każdym z nich, wyjaśnia technikę gry. Wspólnie z Denisem nie możemy nadziwić się, że jesteśmy tymi pierwszymi miłośnikami DCD, którzy zostali zaproszeni, którzy maja możliwość obejrzeć wszystko od Wewnątrz, poczuć moc miejsca! Na ścianie w miejscu dawnego ołtarza dostrzegam duży plakat "Blood" This Mortal Coil, nad piękną lampą zwiesza się maska diabła... Wracamy do gry i po kolejnej rozgrzewce rozpoczynamy właściwe zajęcia - rytmy latynoskie. Wszystkie rytmy rozpisane są osobnych tablicach oddzielnie dla każdego z perkusjonaliów, z zaznaczonymi akcentami i sposobem gry. Brendan jak przystało na prawdziwego nauczyciela wyjaśnia role instrumentów w kulturze latynoamerykańskiej, kreśli krótki szkic historyczny, opowiada o swoich doświadczeniach z tymi rytmami. Zanim jednak przystąpimy do gry Robbie nauczy nas ułożenia dłoni i rożnych uderzeń w bęben: heel, toe, bass, open, mute, slap; za tymi nazwami kryje się zróżnicowane akcentowanie, uderzanie w rożne części skóry, wyzwalanie ducha i ekspresja osobowości. "Nie ma dwóch osób grających tak samo" - wyjaśnia Brendan - " poczujcie, że rozmawiamy ze sobą, że każdy z nas chce powiedzieć coś charakterystycznego dla siebie... Wyzwólcie ducha, uzewnętrznijcie się!". Po krótkiej latynoskiej kanonadzie kończymy poranna sesję, a bus zabiera nas z kościoła do domków, gdzie czeka już na nas lunch. Pierwszy Guinness tego dnia, ale nie ostatni, oj nie, he, he!! Nie dowierzając wszystkiemu w czym uczestniczymy, nie mogąc ochłonąć z totalnych wrażeń, jedziemy w znakomitych nastrojach z powrotem na popołudniową sesję. Krótka powtórka porannych ćwiczeń i rozpoczynamy kolejną lekcję.
Atmosfera jest niesamowita. Słuchamy jak zaczarowani wskazówek Brendana, to wspaniałe z jaką łatwością przychodzi mu przekazywanie rzeczy nie najłatwiejszych do ujęcia w słowa. Z drugiej strony rożni ludzie z rożnych stron świata rozumieją sens całego spotkania, grając na bębnach odbywamy ze sobą wspaniała rozmowę, już poza słowami i werbalnymi znakami; to transcendentna i multikulturowa podróż do pejzaży początku; słuchamy się nawzajem, uczymy się odpowiadać na swoje zawołania. To już coś więcej niż warsztaty perkusyjne mające podnieść poziom techniki gry, to nauka o nas samych i naszych zdolnościach do zatrzymania się, do rozpoczęcia rozmowy z innymi. Brendan wiedział co robi - będę mu za to wdzięczny do końca życia. Uczymy się teraz najprostszej zagrywki yambu, Robbie demonstruje właściwe wydobywanie dźwięków, najpierw powoli, później coraz szybciej, szybciej, to niesamowite z jaką precyzją odnajduje się w szybkich tempach, to odlot, nie mogę wytrzymać, wstaję i zaczynam tańczyć, za chwilę wszyscy dołączają, Brendan przeskakuje z nogi na nogę i imituje latynoski śpiew, teraz my odpowiadamy nadając rytm a Robbie biega dookoła i podbija tempo. Do tej pory nie rozumiałem co to znaczy grać na bębnach, teraz wszystko ma głębię i ustalony porządek. Te wszystkie wygłupy w czasie gry są tak piękne, tak naturalne, ileż radości jest w człowieku!!! Po wspanialej lekcji kiedy ucichło ostatnie uderzenie rozlegają się brawa, tylko tak potrafimy podziękować... Nikt, dosłownie nikt nie chce odejść od swojego instrumentu, to niemożliwe - a jednak: przerwa jest potrzebna, potrzebna na ciszę. "No to jak nazywa się zespół?" - pada pytanie skwitowane salwą śmiechu, he, he!!! Ale to prawda, że rozumiemy się wspaniale, że czuwa nad nami Opatrzność, kieruje nas instynktownie w dobre, pogodne rejony.
W przerwie oglądam w spokoju kolekcję płyt Brendana: od setki afrykańskich tytułów, przez Franka Sinatrę, Boba Dylana, Tima Buckley'a, Led Zeppelin, U2, Nicka Drake'a, Colourbox, Massive Attack, Bjork, Yarbirds, The Who, do Arvo Parta i Góreckiego! Zagaduję Brendana na temat inspiracji muzycznych i jego związków z polską muzyką. "Wojtek, czy mógłbyś mi polecić jakaś płytę Kristofa Komedy?" - he, he - I znów temat na kolejna godzinę rozmowy. Okazuje się, że twórca DCD lubi też filmy Polańskiego, Kieślowskiego... Ale cóż, pora wracać do gry! Popołudniowa sesja kończy się wolną improwizacją, w czasie której możemy sięgnąć po każdy instrument i zagrać co chcemy. Jak wielką sprawą jest, że nawet to wychodzi interesująco, ba - ekscytująco!!! Ale trudno żeby było inaczej. Brendan to silna osobowość i wielki autorytet muzyczny; patrząc na jego grę każdy odczuwał wielki respekt i szacunek, to niesamowite jak wszyscy ulegli jego oddziaływaniu. A nawet kiedy ktoś się w pewnych momentach gubił Robbie od razu podbiegał i powoli wyjaśniał sekret udanego zagrania. Zależało mi, aby wypaść jak najlepiej, ale kiedy nie potrafiłem od razu czegoś pojąć, Brendan służył radą i pokazywał kombinacje uderzeń aż do znudzenia. Ludzie, Brendan trzymający moje ręce i grający nimi po to, aby znaleźć jak najlepszy dźwięk - czy ja moglem marzyć o czymś więcej? Koniec zajęć i znów nikt nie jest w stanie skończyć gry, he, he!! Czeka już na nas bus, ale ja dorywam się do zestawu perkusyjnego i zaczynam grać z głowy, Robbie z szaleńczym uśmiechem na ustach pomaga mi klaszcząc i skacząc; "Koniec zajęć, koniec zajęć!" - krzyczy Brendan - w cudownych nastrojach opuszczamy Quivvy, chcąc zapamiętać jak najwięcej, dotknąć wszystkiego... Jak niesłychanie wygląda kościół zlewający się teraz z otaczającym mrokiem. "Do jutra, dobrze się bawcie! - "Do zobaczenia Brendan!". ...A zabawę mieliśmy taką, że płakałem ze wzruszenia.
Po obiedzie siedzieliśmy w naszej urokliwej coffee kitchen, rozmawialiśmy, wznosiliśmy kolejne toasty. Nie opuszczał mnie zachwyt: otaczająca życzliwość i skromność ludzi były tak ważne. W pewnym momencie członkowie Masque przynieśli gitary, w pomieszczeniu odkryliśmy rożne instrumenty perkusyjne, ktoś przynosi dijeridoo... Zaczęła się podróż, której nie zapomnę do końca życia. Najpierw Saskia zagrała i cudownie zaśpiewała "I Leave You" Brendana, po czym rozległ się dzwonek i Brent rozpoczął na gitarze "Rakim", Boże, jak to znakomicie brzmiało! Zaczynamy śpiewać, grac na bębnach, klaskać, Denis wynajduje skądś mikrofon i zabawnie stara się naśladować Brendana. Przebiegają mnie dreszcze, z zamkniętymi oczyma śpiewamy słowa Brendana, wszyscy czują każdy akcent i każdą sekundę tej kompozycji, Saskia naśladuje partie Lisy, nasze głosy biegną do nieba... Później "Fortune Presents Gifts...", "In Power We Entrust", "Enigma Of The Absolute", niesamowicie brzmiące na zwykłej gitarze "The Ubiquitos Mr. Lovergrove"... Boże, kompletnie odlecieliśmy, to był najbardziej poruszający wieczór DCD w moim życiu!!! Do grona dołącza Mark, belgijski przyjaciel gospodarzy. Jest poważnie wcięty, ale kiedy bierze gitarę i zaczyna grać "Dom Wschodzącego Słońca" wszelkie grzechy zostają mu odpuszczone, he, he!!! Recital naszego gościa przedłuża się, rozkręca się totalna impreza. W pewnym momencie ktoś stwierdza: "Pora spać. Jest piąta rano...". Kiedy dotarłem na śniadanie drugiego dnia wszyscy już czekali w środku; wciąż nie opuszczało mnie zdumienie, że w gronie zróżnicowanych osobowości i rożnych kultur potrafimy odnaleźć wspólny język, język radości. Ostatnia noc bardzo nas scementowała, stanowiła niezapomniane przeżycie. Podczas posiłku rozmawiamy o wrażeniach z Quivvy i jak śmiesznie, jak niewiarygodnie to brzmi: że znowu pojedziemy do kościoła, że zagramy z Brendanem i Robbiem... ot tak, jakby ktoś mówił o zajęciach w szkole, he, he!!
Parę minut po jedenastej jesteśmy wewnątrz Quivvy, witając się z Brendanem mija wszelkie zmęczenie po nieprzespanej nocy, jak dobrze znowu widzieć uradowaną twarz Robbiego! Brendan też jest w znakomitym nastroju, dzisiaj odbędziemy podroż w stronę jego wielkiej pasji, muzyki zachodnioafrykańskiej. Tym razem w centralnym punkcie kościoła ustawiony jest potężny zestaw afrykańskich djembe, znów rozpoznaję bębny, na których DCD grali w czasie koncertów! Niezależnie od średnicy membrany i wielkości wszystkie wydają krystaliczny, mocny dźwięk. Siadamy w kole, znowu mam szczęście znaleźć się obok Brendana, który z namysłem wybiera właściwy instrument... Robbie chodzi wokoło i demonstruje uderzenia w djembe - wow, ależ ostry dźwięk przy ataku na krawędzie i jak potężny bas!!! Przez kilka ładnych chwil cieszymy się dźwiękiem, powstaje radosna kakofonia przerwana za chwilę pierwszą wprawką. Zaczynamy od nauki Toro aka Tordo, rytmu ludu Malinke wykonywanego pierwotnie podczas obrzędu inicjacyjnego, dzisiaj granego w całej Afryce Zachodniej. Brendan i Robbie przynoszą dununba, pośrodku ustawiony zostaje wielki sangban, który rozpocznie tę długą, fascynującą wyprawę... Rodzi się schemat wspólnego grania: poszczególni ludzie opanowują konkretne instrumenty i dźwięki, skupiają się na razie tylko na swojej partii. Brendan podaje miarowy rytm uderzając prawą dłonią w sangban, a lewą łamiąc rytm na dzwonku przytwierdzonym do wielkiego bębna; za chwilę dołączają wysoko brzmiące dununba, a na końcu rodzący się obraz rytmiczny uzupełniają rozszalałe djembe. Boże, co za uniesienie!!! Po kilkunastu minutach gry zmieniamy instrumenty, mamy okazję poznać każdy rytm ze wszystkich stron, to wspaniała nauka. Tym razem odkładam djembe i za prośbą Brendana wybijam rytm na sangbanie. Początkowo trudno zsynchronizować rytm z dzwonkiem, ale po kilku chwilach pogrążam się w transie, czuję tylko oddech, ręce zaczynają grać same! W czasie tego setu Brendan roztańczonym krokiem chodzi w środku koła i zaczyna intonować afrykański rytualny śpiew, uniesiona rękę Robbiego oznacza, że przyśpieszamy rytm, robi się coraz bardziej fascynująco, dziko, nienormalnie! Dopiero teraz rozumiem takie a nie inne zachowanie sceniczne Ronana kiedy koncertował z DCD, a co teraz robi razem z Kila - nie można w żaden sposób ustać w jednym miejscu, ciało drga, umysł pulsuje - gramy rytm całym ciałem! Brendan śpiewa z coraz większym przejęciem, miarowo przekręca shaker na każda ćwierćnutę, a ja... ze łzami w oczach spływającymi po polikach czuję się jakbym grał z DCD, bo też inaczej nie można tego opisać!!! Kiedy Brendan zbliża się do mnie i dostrzega moje wzruszenie - kwituje to mądrym uśmiechem. "Dead still dance..." - mówię rozentuzjazmowany Brendanowi - "...forever" - kończy uśmiechnięty lider, he, he!!! Wspaniale przeprowadzone zostają poszczególne frazy, raz grane głośniej, raz ciszej; każdy rytm jest długą, zmienną historią, a my pogrążamy się w każdą z nich z coraz większą pasją. Robbie fenomenalnie łamie rytmy, frazuje, tak, tak - to jest DCD jak za czasów "Spiritchaser"!!! Kończąc każdą część gramy na bębnach tremolo, napięcie osiąga zenitu i fantastycznie zostaje wyładowane...
Przerwa na odpoczynek, ale odpoczynek po czym?! Wszyscy chcą więcej! Szczęśliwie w czasie przerwy nie można narzekać na nudę... można porozmawiać z Brendanem, z Robbiem, pokazać znajomym coraz bardziej czerwone i obolałe od gry dłonie, he, he!!! Tym razem podziwiam kolekcje kaset wideo naszego gospodarza, ale moja uwagę przykuwa potężne poroże wiszące nad wejściowymi drzwiami..."Jest tak stare, ze nikt nie potrafi powiedzieć skąd się tu wzięło...", zaczyna Brendan i z pasja opowiada historie Quivvy, od czasów zamieszkania w opuszczonym posępnym kościele, przez wieloletni remont po zainstalowanie najnowszego sprzętu nagrywającego. "Niezły dom jak na 20 tys. funtów, he, he! - wybuchamy z Brendanem śmiechem. " W Polsce nie mógłbyś spokojnie mieszkać i nagrywać w kościele, od razu by cie wyklęli" - śmiejemy się coraz głośniej. Brendan jest po prostu normalnym, najnormalniejszym w świecie człowiekiem, który odrzuca wszelkie postawy gwiazdorstwa, a nade wszystko - nie znosi kiedy traktuje się go jak ikonę. Przyznaje, ze miałem problemy, aby powstrzymywać czasem swoje zdumienie i nie powtarzać na okrągło jak wiele w moim życiu znaczy muzyka DCD... Zamiast tego Brendanowi o wiele większą radość sprawiało rozmawianie o swojej ulubionej drużynie, Arsenalu i o imprezach organizowanych dla przyjaciół w Quivvy..."Ach, słyszałem Brendan, podobno niezłe są tu imprezy techno" - stwierdzam lapidarnie, na co Brendan zaczyna imitować techno rąbankę i wyginać się na wszystkie strony, he, he!!! I tak właśnie rodziła się znajomość, już nie pomiędzy fanami a artysta, a pomiędzy bratnimi duszami. To doświadczenie procentowało coraz serdeczniejsza i już nie ciepłą, a gorąca atmosfera! Po drugiej części porannej sesji jedziemy na lunch, dołącza do nas Robbie i w ten sposób podczas posiłku nie mogę niczego przełknąć ze śmiechu, Robbie pyta mnie czy wszyscy ludzie w Polsce są tak jak ja ciągle uśmiechnięci, po czym wspomina wspólne imprezy z Jackiem Tuschewskim. "A wiec wróciłeś do Irlandii...", pytam , na co pierwszy świr Zielonej Wyspy opowiada o swojej pięknej żonie Nurii, o kilku latach spędzonych w Hiszpanii, o dzieciach... Wszyscy rozpoczynają pierwszego Guinnessa, w czasie drugiej sesji musimy dać z siebie jeszcze więcej, he, he!!
Quivvy popołudniu wydaje się nawet bardziej niesamowite, ciemność na oknami i ciepłe światło lamp kontrastuje ze sobą w wyjątkowy sposób. Tym razem opanowujemy nowe rytmy: Dansa, wywodzące się z Bamako (południowe Mali) a grane podczas ludowych festiwali, Dansa aka Dansa, nieco szybsze I bardziej swingujące, a na koniec Liberte grane oryginalnie dla uczczenia niepodległości Gwinei. Eksplorujemy każdy instrument i każda ścieżkę rytmu; monolit dźwiękowy zostaje wzbogacony o wszelkiego rodzaju dzwonki i przebijające się ostre kenkeni. Podczas gry bawimy się rytmem - nagle pewne instrumenty przestają grać, inne grają ciszej, jeszcze inne przyspieszają. Robbie i kilka osób zakładają na siebie za pomocą specjalnych pasów djembe, rozpoczyna się kapitalna rozmowa djembe na partie solowe, tych brzmień już się nie pozbędę, potęga!!! Grając i odpływając gdzieś daleko czujemy, że wypełnia się mistyczna tradycja Czarnego Lądu. Oto bębniąc w zwierzęce skóry można poczuć, że zwierzęta ożywają, ich duch stanowi o animistycznej naturze muzyki. Odbywają się kolejne łowy, łowy na Ducha... Wracamy na obiad, w czasie którego polewa się entuzjastycznie powitana żubrówka, he, he!!
W bardziej niż dobrych nastrojach wracamy z powrotem do centrum Belturbet, gdzie w Diamond jest już Brendan i jego przyjaciele, w tym małym lokalu jest teraz bardzo gęsto od ludzi, właściciele nie wiedzą co się dzieje. Ukradkiem wnosimy rożne instrumenty perkusyjne zabrane z naszych domków, nie chcemy, żeby Brendan wyczuł nasze intencje. Tymczasem okazuje się, że w Diamond odbywa się coś w rodzaju weselnych poprawin z udziałem ludzi z Belfastu, he, he!! Guinness leje się strumieniami, wciąż zbliżamy się do siebie coraz bardziej, jakkolwiek kobiety preferują cidera... Atmosfera jest genialna... dopiero teraz dociera do mnie, że spędziłem w gronie tych cudownych ludzi najwspanialsze chwile życia, podążając drogą marzeń dotarłem do... stolika, przy którym siedział Brendan. "No, to na zdrowie!" - zaczynają się magiczne, gorące chwile. Najpierw pewna pani z Belfastu zaczyna tańczyć i śpiewać północnoirlandzkie pieśni, za chwilę nie wiadomo skąd wyłania się pijany tradycyjnie Mark i zaczyna grać "Labambę", powoli wyciągamy beany i przeszkadzajki, rozpoczyna się totalny jam. To, co się dzieje się za moment jest początkiem... nie, kontynuacją przecież najwspanialszego snu! Brendan prosi o gitarę i po krótkim strojeniu zaczyna grac "Sweet Blues Chicago" - siedzę obok niego, gryf gitary co i rusz chce zrzucić ze stolika mojego Guinnessa, ale nie, nie dam się, he, he!!! Chwytam za bodhran i zaczynam akompaniować mistrzowi. Bryant i Michelle inicjują szalony rytm, po przeciwnej stronie sali Robbie z przyjaciółmi z Belturbet wycinają niesamowite solo na małym djembe Saskii, rodzi się coś, co wykracza poza wszelkie granice! Po jednym standardzie Franka Sinatry Brendan odkłada na bok gitarę i teraz już wszyscy skupiamy się na rytmie, co za Magia!!! W ruch adi szklanki po piwie, łyżki, butelki, miarowe oklaski stają się coraz szybsze, Brendan rozpoczyna afrykańską pieśń - my powtarzamy po nim, zarysowuje się cudowny podział na niskie i wysokie glosy, zamknięte oczy, największa radość na ziemi, rzeczy piękniejsze niż sen!!! Ktoś zaczyna śpiewać temat ze "Snake and the Moon", duch DCD wypełnia wszystkich. Gramy tak kilka godzin, tym razem wszystko nagrywa na swój mini-disc Denis, szczęście tego małego-wielkiego człowieka jest osobliwe... Zauważywszy mikrofon Brendan zbliża go do siebie i mówił: "Odpowiedzialność za te nagrania ponosi Jack Daniels i Guinness...". To były niezapomniane chwile, kilka godzin dłuższych od wieczności... Tenże Jack Daniels i tenże Guiness odpowiedzialni byli za zbiorowe samopoczucie w dniu następnym...
"Jak się czujecie... ja czuję się żenująco" - rozpoczął kolejną sesję Brendan, Robbie udawał, że zasypia nad bębnami, he, he! Ale jak to czasami bywa - w niesprzyjających warunkach powstaje coś wielkiego. Tego dnia znów zapanowała piękna pogoda, słonce zalewało frontową część kościoła wpadając przez wysokie okna. W naszych głowach obijają się wspomnienia ostatniej nocy, nie możemy powstrzymać się od śmiechu, he, he! Tymczasem Brendan rozpoczyna pierwszą wprawkę, a my mamy do dyspozycji jeszcze większy zasób bębnów. Wciąż nie chce mi się wierzyć, ale to takie prawdziwe, że Brendan i Robbie rozpoczynają nowy rytm, a my gramy razem z nimi jak równorzędni partnerzy, to prawda, że uczymy się wszyscy od siebie nawzajem - ten magiczny dialog wiedzie nas dzisiaj w roztańczone i równie egzotyczne co w dniach poprzednich rejony: poznajemy rytmy afrokubańskie, świat Rumby! Ależ zabawa! Najpierw eksploracja rytmu Yambu pozwala nam na poznanie metalowych i drewnianych clave i palitos, które są bazą dla perkusyjnej struktury, ułatwiają innym instrumentom trzymać rytm, są punktem odniesienia w pogmatwanych przebiegach. Wiele radości i śmiechu przynosi nam dołączenie kolejnych elementów: zestawu llamador i bajo. Kilka osób ćwiczy na nowych instrumentach, pozostali powtarzają specyficzne rytmy na kongach. Boże, to jak układanie pięknych bukietów z kolorowych kwiatów, wszystko rodzi się na naszych oczach, z niczego powstaje konkret i schemat, a my możemy w niego ingerować. Przekonujemy się zrazu o plastyczności kreowania dźwięków, o nieograniczonej prawie wolności... No właśnie. Istnieje pewien margines swobody, a dostrzec to można znakomicie przy nauce kolejnego rytmu. Columbia, grana na 6/8 jest novum w stosunku do wszystkich ćwiczonych wcześniej figur 4/4. Clave i palitos znajdują wsparcie w rozbujanych rytmach trumbadora i tres dos. Tak, to biblioteka brzmień! Biorąc do reki nowe instrumenty i zaczynając na nich grać poznaję, że znam te dźwięki z utworów DCD! To miękkie kongo pamiętam z "Nierika", ten głośny shaker z "I Don't Believe You Anymore"... Tak jak w dniach poprzednich każda osoba ma okazję zagrać na każdym z perkusjonaliów i zatopić się w wodach nowego rytmu - ekscytujące doznanie! Dzisiejsze ćwiczenia kładą nacisk na umiejętne akcentowanie, zmienną dynamikę, granie ciszej i głośniej przy zachowaniu pierwotnego tempa. Kolejny raz okazuje się, że to właśnie te najprostsze, jednostajne uderzenia, które mają być pomocą dla innych są najtrudniejsze w prowadzeniu. Brendan wpaja w nas uporem prawidłowe uderzenia, prosi, aby trzymać się schematu - to jak precyzyjnie pracująca maszyna. Teraz zaczynam rozumieć słowa, które słyszałem wielokrotnie wcześniej, m. in. od Lanciego Hogana współpracującego przez kilka lat z DCD, że muzyka Umarłych była przede wszystkim artystyczną wizją i wynikiem indywidualnych poszukiwań Brendana, z marginesem swobody pozostawionym wokalizom Lisy i jeszcze mniejszym - dla pozostałych muzyków. Nawet później Robbie przyznaje, że faktycznie jedynym naprawdę fascynującym, bodaj najlepszym koncertem w historii zespołu był występ w Mexico City w ramach trasy Spiritchaser, a to dlatego, że ...przed koncertem nie zrobiono próby dźwięku, wszystko odbywało się spontanicznie, nikt nie wiedział, co wydarzy się w następnej chwili, więc nikt nie miał nic do stracenia... Ale nie ma wątpliwości - lider musi być; to przecież Brendan jest tutaj najważniejszym nauczycielem!
W czasie przerwy rozmawiamy o nowym solowym albumie naszego gospodarza i jestem pewny, że będzie to coś wielkiego. "Expect the unexpected" - rzuca tajemniczo Brendan; muzyka będzie przesiąknięta bardziej plemienną, rytualną tradycją, mocno zrytmizowana, a z drugiej strony artysta chciałby zawrzeć w niej odniesienia do współczesnej elektroniki, może tu i ówdzie pojawią się orkiestracje... Patrzymy się na siebie z podejrzliwymi uśmiechami, znów dostrzegamy włączony program do nagrywania... Czyżby Brendan zamierzał zamieścić na swojej nowej płycie fragmenty naszych sesji??? Na odpowiedź przyjdzie nam trochę poczekać... Wedle ustalonego porządku po porannej sesji udajemy się do domków nad rzeką, aby zjeść lunch, ale nikt już nie wyczuwa kiedy upływa czas - dwie godziny mijają jak chwila i po pięknej podroży busem znów stajemy przed kościołem. "Ciągle Quivvy Church... co za nuda..." - prowokuję innych, ze śmiechem na ustach wchodzimy do środka, gdzie Brendan czeka już na nas przeglądając teletekst BBC i głośno komentując wyniki ligi angielskiej; Arsenal przegrywa, rozbrzmiewa popularne słowo rozpoczynające się na literę "f", he, he!! "Weźcie bębny, które lubicie najbardziej, czeka nas długa sesja...", rozpoczyna nauczyciel, tymczasem z Gregorem i Robbiem zaczynamy nucić "Oman", ktoś wchodzi z perkusja - "Nie, jesteście świrami!", kwituje to śmiejący się Brendan.
Po starannym ustawieniu bębnów między nogami znów powracamy do rytmów afrokubańskich. Tym razem ćwiczymy Guaguanco z jeszcze większą ilością clave i palitos oraz z bardziej aktywnymi tres dos i tumbadora; Boże, jakie to zniewalające, niewiarygodne... Bracia Perry malują obrazy tak szczególne i osobliwe, a wszystko w jednym miejscu, gdzieś pośrodku zapomnianego irlandzkiego lasu... Zmieniamy brzmienia, z czasem partia tres dos i tumbadora grana jest na kongach, Robbie zaprasza nas do solowych dialogów, już rzadko kto kiedy siedzi, wszyscy bujamy się, falujemy, tańczymy... Płynnie przechodzimy do hawańskiego stylu Guaguanco, by za chwilę celebrować styl matanzas: cały czas wszystko odbywa się na granicy jawy i snu, gdzie jedyna podpowiedzią jest trans. Po chwili krótka przerwa, Brendan rozrysowuje na tablicy co moglibyśmy zmienić i jak inaczej zagrać; siedzę oczarowany w sercu Quivvy i wydaje mi się, że znam to miejsce już na pamięć... nic bardziej mylnego. Nasza sesja staje się coraz bardziej wyzwolona, powstaje eksperyment; będąc tego świadomym Brendan zaprasza nas do wielkiego improwizowania. Chris zaczyna grać na gitarze basowej, podkręca potencjometr... ale groove! James odkłada na bok kongo i z zestawu perkusyjnego zabiera hi-hat, prostymi środkami budujemy fantastyczną rzecz. Wydaje się, że owa rozmowa trwa od zawsze, że już nie może zostać przerwana... Nie wiadomo kiedy nadchodzi godzina 18, ale nikt nie ma zamiaru wracać. Korzystając z chwilowej nieobecności kierowcy siedzimy w kościele trochę dłużej, Brendan puszcza nam owoc dopiero co zakończonej sesji... Z szalonymi uśmiechami przysłuchujemy się uważnie wszystkiemu... Tak, wyczuć można, że zrodziło się to głownie z żywiołu i spontanicznej zabawy, słychać pewne niedociągnięcia, kongo graja za cicho, ale przecież... Brendan to zmiksuje, he, he!!! Rytualna piątka z Brendanem i uściski z Robbiem na zakończenie są nieodzownym znakiem, że czas minął. He, interesującym jest jak rożni są bracia. Brendan bardziej przypomina angielskiego dżentelmena, zachowując należną powściągliwość i dystans, podczas gdy Robbie jest wulkanem szaleństwa i nieustannego wygłupu. To dobrze, ze istnieje ta różnica, że tak rożne osobowości stają się jednością we wspólnej muzycznej wędrówce.
Po sytym obiedzie rozpoczynamy kolejną sesję, w której rytmem jest nalewany do kufli Guinness, he, he! Razem spędzamy kolejny piękny wieczór. Nikt przed nikim się nie ukrywa, za szczerość i otwartość będę tym ludziom dozgonnie oddany... A kiedy zaczynamy rozmawiać o DCD robi się niebezpiecznie, he, he! Tak, przecież dyskutują ze sobą najwięksi miłośnicy zespołu na ziemi... Godzinami opowiadaliśmy sobie o własnej drodze do tych dźwięków, o towarzyszących nim uczuciach, o wzlotach i upadkach życia... Już tego wieczoru wymieniamy się adresami, Boże, jest tyle rzeczy do wymiany, tyle unikatowych nagrań i koncertów! Denis w stanie werbalnej nieświadomości puszcza "Dream Letter", ostatnie studyjne dokonanie Brendana. Siedzimy zaczarowani i oniemiali... Ciemności dookoła i fruwające sowy przydają tym chwilom wymiar symboliczny i nieomal ostateczny, ale przed nami jeszcze jeden dzień sesji. Czy to dzieje się naprawdę?
Niedzielny poranek oblany złotem jesiennego słońca był nieco uśpiony i spokojny, jednak podświadomie czułem, że wydarzą się w tym dniu rzeczy wielkie. Nie miałem wszakże śmiałości, aby móc zastanawiać się nad tym, co może nadejść. W drodze do Quivvy spadaliśmy z siedzeń, ale nie za sprawą wyboistej leśnej drogi, lecz ze śmiechu, słuchając nagrań z piątkowego jam session w Diamond Bar. I znowu w znakomitych nastrojach dane nam było przekroczyć próg kościoła; to magiczne miejsce chyba nas polubiło, skoro czujemy się w nim bezpieczni i szczęśliwi. Brendan pyta nas o ostatnią noc i zapowiada, że dzisiejszego wieczoru odwiedzi nas z dziewczyną i swoimi przyjaciółmi, po czym zagaduje mnie na temat... żubrówki: "Wojtek, czy masz jeszcze tę wódkę z trawą w środku?" ...Wchodzi Robbie, który z mozołem dźwiga potężne kotły, aż dziw ogarnia jak przewiózł to wszystko w swoim małym samochodzie. Nauczyciele ustawiają wokoło instrumenty, proszą, aby wszyscy blisko siebie usiedli. Zaczynamy rozgrzewać dłonie, po czym odchodzimy od bębnów i rozciągamy ciała, ćwiczymy skłony, z zamkniętymi oczyma wdychamy i wydychamy powietrze. Otóż gra na bębnach jest całą filozofią, w której spokój duszy i ciała muszą znajdować się w harmonii, stąd tak wielka rola ćwiczeń. Robbie proponuje, aby ktoś pokazał jakieś interesujące ćwiczenie, prowokując mnie wyraźnie do wywołania kolejnego małego skandalu. Robię przewrót w tył, najbardziej idiotyczną rzecz jaką mogłem zrobić w Quivvy Church. Wszyscy muszą powtórzyć "ćwiczenie", decyduje Robbie, wspólnie pokładamy się ze śmiechu kiedy kolejni uczestnicy warsztatów ze zdziwieniem, ale bez oporów wykonują przykazanie, he, he!! Czyli stało się - namiastka Rejsu w Quivvy! Brendan patrzy się na wszystko w zdumieniu, ale kiedy przychodzi jego kolej wykręca się bólem pleców. Dosyć ćwiczeń, do roboty! Kto założy na siebie kotły? Aha, ta duża holenderska dziewczyna, Saskia, he, he! Saskia i dwie inne osoby rozpoczynają zmagania z olbrzymimi bębnami przewiązanymi na plecach, potrzebna są gąbki na ramiona dla złagodzenia nacisku. Dostajemy wszystkie bębny jakie znajdują się w kościele i wyruszamy w jedna z najbardziej fascynujących podroży tych warsztatów. Ostatni dzień należy do rytmów brazylijskich! Ja i Jean-Philippe dostajemy wysokie brazylijskie kongosy kupione kiedyś przez Robbiego na ulicy w San Paulo, Brent i Chris grają na djembe, James dostaje werbel i niełatwe przed nim zadanie, teraz on musi nadawać rytm. Robbie bierze na siebie największe djembe, a Brendan ustawia się przy imponującym sangbanie, dla którego stojak wydaje się zbyt mały... Do zestawu dołączają talking drumy, jaka ściana dźwięku! Nie ulega wątpliwości, przynajmniej dla mnie, że Brendan zachował na ostatni dzień najbardziej wybuchową i szaloną mieszankę. Powoli, ale z wielką pasją budujemy kolejne struktury; Robbie okazuje się jeszcze raz wielkim wirtuozem, to on prowadzi nas wszystkich i dyktuje co mamy grać. W pewnej chwili Brendan gubi rytm, zbliża się do brata, aby skorygować tempo, pokładamy się ze śmiechu! Czuję, że spełniają się moje największe marzenia, że mogę grać z ludźmi tworzącymi DCD po prostu dla zabawy, dla chwytania krótkich chwil, które w ostatecznym rozrachunku ważniejsze są niż całe życie. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi!!! Ale kiedy patrzę w oczy innych ludzi widzę to samo, te momenty zostaną w moim sercu na wieki... Nawet w czasie krótkiej przerwy gramy wybijając rytm na brzuchach, klaszcząc, śpiewając; tego nie można zatrzymać, za późno!!! Po powrocie na plac boju dostaje mi się werbel - "Trzymaj się" - uśmiecha się Robbie, a my przyspieszamy rytm. Myślę, że nie tylko ja zadawałem sobie w tych chwilach pytanie jak możliwym jest, że udaje nam się zagrać takie rzeczy, przecież większość z nas jest amatorami... Śpiew Brendana jest odpowiedzią na wszelkie zapytania.
Przerwa na lunch okazała się także najbardziej znamienita w czasie całych warsztatów. Sugerując wcześniej, aby gospodarze nie szykowali nam posiłku postanowiliśmy przekąsić co nieco w centrum Belturbet. Jak okazało się nie był to najlepszy pomysł, bowiem większość sklepów i restauracji witała nas zamkniętymi na cztery spusty drzwiami. Brendan i Robbie poczuli się, aby wynagrodzić nam w pewien sposób całą sytuację i zabrali nas swoimi samochodami do jedynego marketu oddalonego od centrum o kilka ładnych kilometrów. Nigdy nie przypuszczałem, że będę jechał z Brendanem w jednym samochodzie, że będziemy ścigać się na krętych drogach z rozklekotaną mazdą Robbiego, który karmiony przez Saskię chipsami w czasie drogi cudem nie wpadł na któreś drzewo, he, he!! I jego zabójcza czapka z Boliwii!! Uuuffff..... To była szalona przejażdżka, po której wróciliśmy do Quivvy na ostatnią już sesję. I zagraliśmy tak, ze musiały nas słyszeć cale Wyspy!!! Szalone tempa i roztańczone rytmy przerywane były co jakiś czas przez Robbiego, który palcami wskazywał nam kiedy zbliża się pauza i następująca po niej seria zmiennych, specyficznych uderzeń. Co cztery takty wybuchaliśmy ekstatycznym, plemiennym okrzykiem i jeszcze szybciej!! W pewnym momencie osiągnęliśmy taki stopień porozumienia, że bez żadnych słów i znaków podążyliśmy nie przestając grać za Brendanem, który wyprowadził całą grupę przed kościół. Dzisiaj wydaje mi się, że w tej krótkiej chwili w oczach nauczyciela i wszystkich pozostałych oczach widziałem prawdziwe łzy wzruszenia. Sto metrów przed nami wolno płynęła rzeka, drzewa przechylał na wszystkie strony ożywczy wiatr. Graliśmy dla nich, graliśmy przez nie... Nasze dźwięki stapiały się z Naturą, a karnawał światła uciekał wysoko do chmur. Ów moment był dla mnie początkiem czegoś nowego, na jego przyjście czekałem bardzo długo... Nawet nie wiem ile czasu spędziliśmy grając na wolnym powietrzu, ale wreszcie na zawołanie Robbiego "Idziemy do Belturbet" Brendan zawrócił do kościoła. Usiedliśmy na podłodze i przez długi czas nikt nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. "Kochani, przed nami ostatnie pół godziny warsztatów... Czy możecie w to uwierzyć?" - pytanie nauczyciela zabrzmiało bardziej niż retorycznie. I jakby dla zapomnienia o wszystkim Brendan zabrał nas na górę do studia gdzie przy pomocy elektroniki i komputerów nagrywa swoją muzykę. A więc za wszystko jest teraz odpowiedzialny Korg Triton... Co za sprzęt, co za kolosalne wrażenie! Mała przestrzeń, w której kiedyś tkwiły stare organy jest teraz mózgiem Quivvy Church. Na górę prowadzą wąskie, strome schody, po kilku chwilach otwiera się przed nami zalane ciepłym światłem pomieszczenie. Na kamiennych ścianach po obu stronach wiszą wszystkie gitary Brendana, w tym ta jedna najbardziej ulubiona... Stojące obok siebie sekwensery prowokują pytania o proces nagrywania muzyki, o ingerencje elektroniki w twórczość artysty. Brendan z wielka chęcią opisuje czego używał nagrywając "Into the Labyrinth", a co nowego przyczyniło się do brzmienia "Spiritchaser". Na półce stojącej pod ścianą dostrzegam kolekcję winylowych płyt DCD, moim oczom ukazuje się okładka "Aion", za chwilę trzymam w dłoniach unikatowy egzemplarz składanki "Dogs in Space" zawierającej jedno z pierwszych nagrań The Scavangers, pierwszego punkowego zespołu Brendana... Historia zatacza koło. Rozentuzjazmowany muzyk puszcza nam coś ze swojej kolekcji, prezentuje możliwości studia. Spoglądam przez szybę, w dole widzę okna a za nimi głębiejącą ciemność. Wracamy z powrotem między swoje bębny, po ustawieniu lamp Brendan robi serię zdjęć, które niebawem trafią na jego internetowa stronę. Wreszcie zostaje zrobione zdjęcie całej grupy, twórca "Eye Of The Hunter" siada na kolanach Denisa, znowu wszyscy wybuchają salwą śmiechu! Czeka już na nas bus, a my stoimy w milczeniu chcąc zapamiętać każdy najmniejszy szczegół miejsca, w którym zostawiliśmy najpiękniejsze chwile swojego życia... Podchodzę do wielkiego sita, który zachwycił mnie od samego początku, uderzam w puste struny, ludzie odwracają się w jednej chwili jakby wyrwani ze snu... tak, przecież to wstęp do "The Ubiquitos Mr. Lovergrove"!!! Za chwilę Brent siada do małych organów ustawionych obok perkusji i znów radosne zdumienie: to "Severance"!!!! Ożywiliśmy ducha, dotknęliśmy kawałka DCD... To było godne pożegnanie z Kościołem Wiatru. Kiedy tutaj powrócę?
To jednak co nastąpiło później, w pożegnalną noc w zatłoczonej coffee kitchen przejdzie do małej historii tego niewielkiego grona osób, które znalazły się w konkretnym miejscu i czasie. Robbie zaraz po zakończonej sesji pojechał do naszych domków i zaczęły się dziać rzeczy, których w żaden sposób nie jestem w stanie opisać, bo przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Najpierw koncert Robbiego na irlandzki flet i dijeridoo, później obiad zakończony bitwa na jedzenie, wszystko sprowokowane za sprawą dwóch niesfornych chłopców, he, he!! Właśnie wtedy, wycierając sweter zabrudzony sosem Robbie opowiedział nam o swoim solowym albumie, który od kilku lat jest już przygotowany a nagrania leżą zakurzone gdzieś w jego domu w Virginii kolo Belturbet. Popijając kolejnego Guinnessa tego wieczoru gospodyni Mary, pięknie śpiewająca repertuar Mary Black wręcza nam turecką czapkę i policyjne nakrycie głowy, za moment razem z Denisem wynajdujemy cały arsenał dziwnych nakryć głowy i w takim ucharakteryzowaniu czekamy na Brendana, he, he!!! To był teatr, totalna uduchowiona impreza! Parę minut po 22 dołączył do nas Brendan ze swoja narzeczona Francoise, była żona Marka Ellisa wraz z przyjaciółmi, których poznałem podczas pierwszej wizyty w Quivvy w październiku, a przede wszystkim - ze swoją ukochaną gitarą. Od razu spostrzegam, ze Brendan i Francoise musieli przed przybyciem spróbować mojej żubrówki, narzeczona Brendana zachowuje się cokolwiek dziwnie, ale o tym aż nie wypada pisać, he, he! Jeżeli to, co wydarzyło się dwa dni wcześniej w Diamond Bar było zjawiskiem, to ta ostatnia noc z niedzieli na poniedziałek jest anomalią psychiczną! Trudno opisać wszystko po kolei, bo coffe kitchen stała się miejscem narodzin powtórnego Chaosu. Szczęśliwiec z Chaosu wyłonił się mini-recital Brendana!!! Po kolejnym, nie pamiętam którym toaście Brendan usiadł przy barze i zaczął grać, ot tak po prostu, piękną kompozycję "Happy Time" - zamknięte oczy i szczęście namalowane w uśmiechu Brendana było widokiem, którego nie zapomnę do końca życia! Siadam na krzesełku obok Brendana, wypowiadam ten jeden tytuł i po krótkim strojeniu pomieszczenie wypełniają silne, krystaliczne akordy "American Dreaming", Robbie dołącza na djembe, wszyscy chwytamy co jest pod ręką i zaczyna się najbardziej niezwykły jam, w którym kiedykolwiek uczestniczyłem!!! Nie pamiętam, nie pamiętam wszystkiego co graliśmy, ale działo się to do białego rana. Było Led Zeppelin, było nawet "Fortune Presents Gifts" i błagalne spojrzenie Brendana, aby inni dołączyli ze śpiewem, bo on nie pamiętał wszystkich słów, he, he!!! I nieważne czy powodem tego była nadmierna ilość wódki i Guinnessa czy cokolwiek innego. Ta najbardziej szalona i niewiarygodna noc jaka kiedykolwiek mogła mi się przytrafić pozostanie w mojej pamięci także i ze względu na bardzo osobista rozmowę z Brendanem, który w tych chwilach otworzył się jak nigdy przedtem, mówił o tym, ze wciąż trudno odnaleźć się mu wśród wielu obcych ludzi dookoła, stąd jego decyzja o zamieszkaniu na irlandzkiej wsi, a w przyszłości - przeprowadzka na rancho w New Mexico. I słowa o tym, ze każdy z nas pomimo usilnych starań miewa chwile słabości i smutku, tak powstaje część kompozycji. Ale pozostała reszta jest pełniejszą prawdą - prawdą o szczęśliwym, wyluzowanym człowieku, który chciał poznać nowych ludzi, swoich starych przyjaciół... Afrykański chant, smak irlandzkiej kawy z whiskey i słowa Brendana stanowiły pejzaż będący początkiem pożegnania... I to był także bardzo wzruszający moment, kiedy twórca warsztatów dziękował każdemu z osobna, wypowiadał kilka osobistych slow, wyrażał radość ze spotkania, zapraszał na kolejne warsztaty... jeżeli takie się odbędą. Poruszający zaiste moment! I kiedy Brendan i Francoise byli już przy wyjściu znów spotkaliśmy się w drzwiach... "Dzięki Brendan za najszczęśliwsze chwile w moim życiu..." - "Myślisz, że naprawdę było dobrze? To ja dziękuje... Przyjeżdżaj kiedy chcesz, czuj się zaproszony. I nie zgub swojego uśmiechu!"
Zamykają się drzwi, zostajemy z gospodarzami i z Robbiem, który nawet nie myśli nas opuszczać! Wracamy do domków i już do samego rana rozmawiamy wszyscy i śmiejemy się, nie mogąc uwierzyć w to wszystko, w czym uczestniczyliśmy. O godzinie ósmej, po serdecznym pożegnaniu Robbie wsiadł do samochodu i powoli zniknął za zielona górą. Wiem, ze spotkamy się już niedługo... Oby Opatrzność czuwała nad tym wspaniałym człowiekiem! A my, praktycznie bez chwili snu, udaliśmy się na pożegnalne śniadanie; wszystkie instrumenty czekały na nas w środku. Saskia wzięła gitarę Brendana i po raz ostatni rozległy się dźwięki "The Captive Heart". Nikt nie chciał tego głośno powiedzieć, ale nadszedł czas pożegnania. Fabulous freaks are living town... Rozjechaliśmy się w rożnych kierunkach, część z nas spędziła ze sobą jeszcze kilka dni w Irlandii, odbywając piękną wycieczkę do Sligo i Galway. Grupa robiła się coraz mniejsza , w końcu tylko ja i Saskia ostaliśmy się na Zielonej Wyspie jako najwytrwalsi fani DCD. W tydzień po zakończeniu warsztatów jestem już tutaj sam, ale moje serca wypełniają najwspanialsze uczucia w życiu. To, co dane było mi przeżyć stało się dowodem, że czasami rzeczywistość okazuje się bardziej niezwykła i zdumiewająca niż wszelkie senne projekcje. Czas spędzony z Brendanem, Robbiem i dziesięcioma pozostałymi przyjaciółmi pozostanie dla mnie dowodem Wiary, Szczęścia i Miłości. Są w Życiu chwile i są na świecie takie miejsca, w których część duszy pozostaje na zawsze, będąc wspomnieniem o pięknym zwycięstwie. Dziękuję Wszystkim Bliskim Osobom, które pomogły mi i wciąż pomagają w tej niezwykłej wędrówce. Kocham Was mocno!