Ledwie dzisiaj wczesnym popołudniem wróciłem do domu po wojażach do Holandii i Eire. W sumie trwające trzy dni warsztaty Brendana w Quivvy przeciągnęły się dla nas do blisko trzech tygodni. Trudno mi cokolwiek w tej chwili napisać, dopiero bowiem nadchodzi czas na właściwą refleksję i uzmysłowienie sobie, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Jestem w szoku i wciąż nie chce mi się wierzyć... Napływające łzy wzruszenia tylko potęgują to immanentne, totalne doświadczenie. Brendan dał nam więcej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, wytworzyła się zupełnie nowa jakość, coś poza rzeczywistością a w głębi przepojone prawdą. Jeżeli napiszę, że było to piękniejsze niż najwspanialszy sen - to i tak wciąż jakbym nie napisał niczego.
To była środa, ostatni dzień października, w tradycji celtyckiej święto Samhain, czyli prawdziwy początek nowego roku. Kiedy słońce stało wysoko na niebie razem z Saskią, Michelle i Gregorem weszliśmy na wzgórze Tary, prastare miejsce druidzkiego obrządku gdzie wedle wierzeń skupia się energia Zielonej Wyspy. W tamtej chwili kiedy wsłuchani w wiatr uderzyliśmy w bębny z pobliskich drzew uniosły się nagle stada kruków. Był to znak najlepszy, znak niemożliwy. Kruki uosabiały celtyckich bogów, zawsze miały wielkie znaczenie. Uniosła się z nimi do nieba czysta, kompletna Energia, staliśmy się częścią czegoś zgoła niewytłumaczalnego. W kilka godzin później po podroży zalanymi ciemnością drogami hrabstwa Cavan i serdecznym powitaniu zgotowanym nam przez ukochanych właścicieli Fitzpatrick's Cottage wpadliśmy w ramiona Brendana, który nie kryjąc wzruszenia ucałował nas wszystkich na początek tej chwili Wieczności. Tych chwil i wszystkich kolejnych dni nie zapomnę do końca życia. "Kocham Was i jestem z Was dumny, to co robimy wspólnie to Inwencja, to rozmowa przez całe życie. Tylko grą na bębnach mogę należycie podziękować za Waszą przyjaźń, dzięki że jesteście, Szczęśliwego Nowego Roku, ha, ha!" - siedzieliśmy tedy w okręgu jak bracia i siostry, złączeni nadzieją i jej wielką siłą. W pewnym momencie zaczęliśmy grać na bębnach i tamtej nocy dokonał się ostateczny przełom. Staliśmy się jednością. Oczy Brendana złączone z moimi podczas szaleńczych rytmów wygrywanych na djembe rzucały naukę tak wielką i zaproszenie tak szlachetne, że aż onieśmielające. W sumie wszyscy wybiliśmy się poza dyscyplinę duszy, tylko tak mogło rozpocząć się nowe spotkanie. Po otworzeniu butelki żubrówki (a jakże ;-)) rozmawialiśmy i graliśmy do białego rana traktując świat jak po pierwszym otworzeniu oczu; Brendan chwycił za didgeridoo Saskii udając, że lata na miotle, chwyciliśmy się za uszy i zaczęliśmy biegać dookoła pokoju, ha, ha!!! Nad ranem wszyscy położyliśmy się spać w jednym pokoju, wciąż śmiejąc się i żartując. Kiedy otworzyłem oczy Brendan tryumfalnie uniósł do góry ręce: "Zwyciężyliśmy przyjacielu, teraz lecę włączyć ogrzewanie w kościele, za dwie godziny zaczynamy warsztaty".
Zapoznaliśmy się z dwoma kolejnymi uczestnikami sesji, Stevem Johnsonem, gitarzystą solowym z trasy Eye Of The Hunter, smakoszem japońskich drażetek o smaku cytrynowym i jego mamą, wróżką z Belfastu. I to wszystko, ani jednej osoby więcej. Już to było bardzo wymowne, ale dopiero kiedy rozpoczęliśmy afrykańską sesję Mandjiani stapiając się z rytmem w niewielkim kręgu pośrodku Quivvy dotarło do mnie jak unikatową i wzruszającą rzecz uczynił Brendan. Gra w imię miłości i przyjaźni, zaufanie i nie lada wyzwanie. W trakcie trzech dni nagrań odbyliśmy podroż przez świat i historię ludzkiego pulsu; owe sesje w Quivvy nauczyły mnie więcej niż cale lata poszukiwań. To były zupełnie inne warsztaty niż ubiegłoroczne granie. była to uduchowiona, intuicyjna, chwilami ciężka próba dotarcia do korzenia dźwięku, do prawdy rytmu. W trakcie przerw siedząc przy stole na ołtarzu i popijając herbatę z mlekiem zastanawialiśmy się jak najlepiej walczyć w imię szczerości muzyki. Myślę, ze udało nam się odnieść piękne zwycięstwo - w niczyjej obecności, w nieobecności wszystkich, pośrodku lasu, na skrzyżowaniu kosmicznych dróg. Kiedy ostatniego dnia warsztatów połączyliśmy siły z Quivvy Samba School Belturbet w kościele grało 30 osób, ściana generowanego dźwięku oszałamiała i uwalniała. Tego w Quivvy jeszcze nie było... A wróciliśmy do Belturbet kilka dni później, aby raz jeszcze stopić się w jedno. A imprezy w domku nad rzeką kiedy powtarzaliśmy za Brendanem afrykańskie zawołania... A wizyta w domu rodziców Brendana i całodniowe poszukiwania Robbiego, którego złapaliśmy na farmie na krańcu świata... Ha, ha!!! ...Wspólne odsłuchanie z Brendanem box setu i zniewalający urok Lotus Eaters ze śródziemnomorskim klimatem i pięknymi partiami oud...
"Birbanty cakes are so much fun to eat" - przeskakując z nogi na nogę, wyklaskując miarowo rytm i powtarzając dziecięce zaklęcie uczyliśmy się podstaw Samba Afoxe, coraz bardziej wpadając w genialny, taneczny trans. W pewnym momencie Brendan z przejętym wyrazem twarzy zgubił rytm i pobiegł na górę do toalety, ha, ha! My dalej śpiewaliśmy o urodzinowych tortach by po chwili zawiesić na szyi prawdziwe instrumenty, olbrzymie brazylijskie sordu, przebijające się przez ścianę dźwięku apeniqe, wiele radości i kłopotu sprawiało opanowanie trzymających rytm przeszkadzajek afoxe. Brendan z gwizdkiem zawieszonym na szyi dawał znak czekając na prawidłową odpowiedź. Maksymalne skupienie i poświęcenie dla bębna przeradzało się w śmiech, i z powrotem walka o utrzymanie groove, i zamknięte oczy, oddech, medytacja, prawda, esencja... Zagraliśmy wspólnie kawał dobrej muzyki, jednocześnie czując, że percepcja wyzwala się z linearności i chaosu. Tak jak w rytmie tak i w życiu na warsztatach i w przyjaźni nie było końca i początku, wszystko spotykało się w gorze i na dole pętli. Taki też był system w Diamond Bar, nie można było pozwolić, aby ktokolwiek siedział bez Guinnessa w dłoni, ha, ha!!! Ostatniej nocy i ostatniej szalonej imprezy Mary, właścicielka domków na rzeką Erne, podniosła z ziemi darbukę i zaczęła mówić do jej wnętrza jak do mikrofonu: "Dobry wieczór, jestem z RTE, CNN i BBC... Panie Perry, jak to się stało, że sprowadził Pan do nas tak cudownych ludzi z rożnych stron świata?". Brendan uniósł drugą darbukę: "Zaraz, tylko włączę mikrofon... No więc chciałem biednym irlandzkim farmerom dać szansę na genetyczne zróżnicowanie ich rodzin". Wszyscy pospadaliśmy z krzeseł, niektórzy tak zasnęli, ha, ha!!!
To co jestem w stanie napisać to tylko mały skrawek wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu magicznych listopadowych dni i nocy a co jest dla mnie źródłem inspiracji, wiary i nadziei. O ile rok temu może łatwiej było mi wcielić się w rolę obserwatora, o tyle w tym roku wydarzyły się rzeczy tak delikatne, intymne i tylko nasze, że nie sposób o nich pisać i chcę, aby chwile owe takimi pozostały. To zawsze powracać będzie na nowo, i na nowo, i na nowo. Czas zwycięstwa i wielkiej pokory. Moment życia piękniejszy niż sen. Wieczność. I rytm wybrzmiewa niekończącymi się cyklami. Tak, to Wieczność.
beir bua agus beannacht
Z Miłością,
Wojtek
Autor: Wojtek Pęczek