Zasiadając do spisywania moich jeszcze gorących wrażeń z tego wyjątkowego wieczoru, nie sposób mi było się nie uśmiechnąć, patrząc na całą sytuację z pewnego dystansu. Oto bowiem jeszcze kilka lat temu traktowałem (zapewne nie tylko ja)
Dead Can Dance za historię, która definitywnie zakończyła się wraz z pożegnalnym, jak wielu zwykło mawiać, tournée w 2005 roku. Minęło trochę czasu i słuchając wydanego przed kilkoma miesiącami albumu, staram się ułożyć w swej głowie te wszystkie wspomnienia, całą niezwykłą gamę uczuć, które towarzyszyły mi podczas promującego go koncertu. Życie bywa zaskakujące. Na szczęście.
Tuż po rozpoczęciu trasy koncertowej 9 sierpnia, kiedy mogliśmy wreszcie poznać setlistę, która z niewielkimi tylko zmianami odgrywana jest na każdym występie, dało się słyszeć głosy zawodu niektórych fanów. Głównie za sprawą dominacji utworów z „Anastasis”, które wówczas dopiero poznawaliśmy, nie mając czasu, by się z nimi oswoić i w pełni docenić. Istotnie, swój pierwszy od szesnastu lat album
Dead Can Dance postanowiło zagrać w całości. Nie zrezygnowano z ani jednego utworu, co już zraziło niektórych, którzy uparcie obstają przy stwierdzeniu, że „stare DCD było lepsze”. Dobór kolejnych utworów również mógł zdawać się kontrowersyjny. Oto, jak prezentowała się setlista podczas poniedziałkowego koncertu w Warszawie:
1. Children of the Sun
2. Anabasis
3. Rakim
4. Kiko
5. Lamma Bada
6. Agape
7. Amnesia
8. Sanvean
9. Nerika
11. Opium
12. The Host of Seraphim
13. Ime Prezakias
14. Now We Are Free
15. All in Good Time
pierwszy bis:
16. The Ubiquitous Mr. Lovegrove
17. Dreams Made Flesh
drugi bis:
18. Song to the Siren
19. Return of the She-King
trzeci bis:
20. Rising of the Moon
Jak widać, opracowując pozostałą część repertuaru (koncert trwał ponad dwie godziny), Brendan i Lisa pokazali, że chcą raczej kierować się swoimi przekonaniami, niż grać niejako „na siłę” to, czego oczekują od nich fani. Z utworów zawartych na najstarszych albumach (a więc dla wielu najbardziej kultowych) ostał się jedynie „The Host of Seraphim”. Myślę, iż bardzo na miejscu jest tutaj wyjaśnienie Wojtka z jego zamieszczonej u nas recenzji „Anastasis”: „Dzisiaj Brendan i Lisa to artyści dojrzali, na swój sposób spełnieni, którzy przez ostatnich kilkanaście lat na pewno przeżywali różne osobiste metamorfozy związane z wychowywaniem dzieci – dzieci Brendana i Lisy są już dorosłe – i oboje są w zupełnie innym momencie życia. Zmieniają się czasy, zmienia się muzyka. Dlatego „Anastasis” jest płytą łagodną a nie surową, szczerą, ale nie bezkompromisową, jest w niej dużo słońca i błękitu czystego nieba.”
Zdaje się, że powyższe słowa są kluczem do właściwej interpretacji repertuaru. Kto zna widniejące na powyższej liście utwory, ten od razu zrozumie dlaczego. Ja natomiast nie mam zamiaru wdawać się w dyskusję, czy ów wybór był słuszny, czy nie. W twórczości DCD nie ma dla mnie lepszych czy gorszych albumów. Są jedynie te, które w danym okresie mojego życia bardziej do mnie docierają. Przez niespełna trzy miesiące zdążyłem już nie tylko oswoić się z „Anastasis”, ale wręcz pokochać wiele dźwięków z tego albumu. Możliwość usłyszenia ich na żywo była więc dla mnie niezwykłym doświadczeniem, choć zdaję sobie sprawę, że ktoś inny może widzieć to zgoła inaczej.
Gdy spojrzy się na to, jak rozbudowanym instrumentalnie albumem jest „Anastasis”, może dziwić, że w trakcie koncertu Brendanowi i Lisie towarzyszyło „tylko” pięcioro muzyków (plus bardzo rzadko wychodzący zza kulis basista), a część „żywych” instrumentów przypisano pod dwie klawiatury. Odtwarzały one przede wszystkim brzmienie wszelkich „orkiestralnych” fragmentów z płyty. Nie zubożyło to jednak w żaden sposób doznań dźwiękowych, które nawet przy pewnych akustycznych niedostatkach (nie jestem ekspertem, ale to już zdaje się wina Sali Kongresowej i jej bardzo przeciętnej akustyki, przynajmniej gdy chodzi o tego typu muzykę) były więcej niż zadowalające. Gdy zaś dorzucimy do tego całą gamę potężnych emocji, naprawdę trudno zwracać uwagę na techniczne niuanse. Zwłaszcza, że najważniejsze „instrumenty”: czyli głosy Lisy i Brendana były we wspaniałej formie. Czyste, mocne, dokładnie takie, jakie dobrze znamy. Po raz kolejny przekonałem się, że ich wokale, choć tak odmienne, wspaniale się uzupełniają. Cieszył też muzyczny wkład Davida Kuckhermanna, obsługującego rozmaite „przeszkadzajki”. Swoją drogą, ów wirtuoz gry m.in. na hang drum miał swój oddzielny występ jako support dla DCD. Towarzyszył mu wówczas Vladiswar Nadishana, współpracujący z nim okazyjnie syberyjski multiinstrumentalista i kompozytor. Choć występ trwał zaledwie pół godziny, otrzymaliśmy fascynującą próbkę możliwości tych dwóch muzyków. Na tyle intrygującą, że bez wahania skorzystałem z chwili przerwy i jeszcze przed „daniem głównym” wyskoczyłem nabyć ich płytę.
Emocje – tych nagromadziło się we mnie tak wiele, iż minie zapewne jeszcze wiele dni, zanim będę mógł je sobie poukładać i się nimi podzielić. Muzyka
Dead Can Dance od lat towarzyszy mi w rozmaitych życiowych sytuacjach, za każdym razem będąc swoistym oparciem i źródłem sił. Dlatego mogąc wreszcie usłyszeć te cudowne dźwięki na żywo, rodzące się na moich oczach, zapomniałem o wszystkim innym. Co prawda miałem przyjemność usłyszeć na żywo Brendana dwa lata temu przy okazji trasy promującej jego solowy album „Ark”, ale dobrze wiemy, że DCD bez Lisy nie istnieje, a niestety, nie mogłem uczestniczyć w ich koncercie sprzed siedmiu lat. Tak więc – spełniło się moje wielkie marzenie. Dałem się ponieść dźwiękom, chłonąłem wszystko, otwierając się całkowicie (tak, tak, poryczałem się na „The Host of Seraphim” ;-)). Niezwykła była nie tylko potęga bijąca od takich utworów jak „Kiko”, „Children of the Sun” czy „Agape”, ale też niesamowite skupienie podczas np. finałowego „Rising of the Moon”, zarówno ze strony Lisy, jak i publiki. Ponad dwa i pół tysiąca osób czekających w całkowitej ciszy na najdrobniejszy dźwięk... tego nie da się zapomnieć. Podobnie jak tego poczucia jedności, gdy grano „Nierikę”, „Rakim” albo „The Ubiquitous Mr. Lovegrove” - stare, znane, radosne „przeboje” odgrywane tu i teraz...
Jak można wyczuć z powyższych słów, na sali panowała wspaniała atmosfera. W jednym miejscu zebrali się ludzie doskonale znający utwory DCD, poznający je już po pierwszych dźwiękach, nagradzający gromkimi brawami każdy utwór (naturalnie, im starszy kawałek, tym więcej braw – sentyment?). Widać było, że spodobało się to Lisie i Brendanowi, którzy byli w swoim żywiole. Zachowywali się bardzo naturalnie, pozwalając sobie na trochę spontanicznych zachowań i żartów (Brendan). Miło było widzieć tak dużo uśmiechu zwłaszcza na twarzy Lisy. Na zakończenie trzeciego - i ostatniego bisu – powiedziała tylko: „kocham was, jesteście wspaniali”. Jednakże sposób w jaki to uczyniła, utwierdził mnie w przekonaniu, że wyraziła tylko to, co widać było na sali już od pierwszych chwil koncertu. Wielkie brawa dla publiczności za tak wspaniały klimat. Szkoda tylko, że natychmiast po zejściu Lisy ze sceny organizatorzy zapalili wszystkie światła, dając wszystkim wyraźny znak, że na więcej nie ma co liczyć. Kto wie, co mogłoby się wydarzyć w przeciwnym wypadku...
Trudno napisać mi w tej chwili więcej. Wszystkie emocje są jeszcze tak żywe i jakże nieuchwytne. Potrzeba więcej czasu, nieco wytchnienia. „All in good time”, jak śpiewał Brendan.
I jeszcze trochę prywaty ;-) Dziękuję miłośnikom DCD, z którymi przesiedziałem w Warszawie do rana, czekając na odjazd. Jesteście świetni. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy – oby nie za kolejne siedem lat...