Samsara: przez śmierć do odrodzeniaNa premierę pierwszego po dwudziestoletniej przerwie dzieła
Rona Fricke czekali chyba wszyscy ci, których urzekła jego „
Baraka” oraz twórczość
Dead Can Dance (najczęściej jedno z drugim idzie w parze). Można już śmiało stwierdzić, że film z 1992 roku cieszy się statusem kultowego, co nie tylko podsycało zainteresowanie kolejnym projektem, ale też sprawiało, że oczekiwania wielu były niezwykle wysokie. W końcu trudno jest dorównać arcydziełu.
Trudno byłoby jednak powiedzieć, że „
Samsara” to coś w rodzaju „Baraka 2”, zwyczajnego sequela ze wszystkimi skutkami takiego zabiegu. Fricke wraz z
Markiem Magidsonem (producentem i współscenarzystą – my kojarzymy go też jako autora jedynego koncertowego filmu z udziałem
Dead Can Dance) nakręcili inny film, w innym duchu i o innej wymowie, choć oczywiście zachowując tę samą konwencję.
Tytuł obrazu to buddyjskie słowo oznaczające wieczny cykl narodzin, cierpienia, śmierci i odrodzenia. Jest to klucz do zrozumienia całego filmu, bez jego świadomości wiele scen wydawać się może niejasnych, czy wręcz niepotrzebnych. Już w pierwszych minutach widzimy buddyjskich mnichów usypujących z kolorowego piasku mandalę, czyli artystyczny motyw, którego tworzenie jest formą medytacji, tak samo, jak jego ostateczne zniszczenie, które ukazane zostaje z kolei w ostatnich minutach dzieła, będąc swoistą klamrą spinającą cały film i interpretacyjną wskazówką. Wychodząc od tego punktu, „Samsara” zabiera nas w niezwykłą podróż po całym świecie, na którym akt kreacji i zniszczenia występuje w rozlicznych formach, czasem urzekających, innym razem przerażających.
Twórcy w ciągu długich lat pracy odwiedzili setki miejsc w 25 krajach na całym świecie, wyłapując to, co zwróciło ich uwagę, spędzając kolejne lata w montażowni na ostrej selekcji materiału i dopasowaniu go do przyjętych założeń (ciężko bowiem mówić o scenariuszu, skoro większość scen jest skoncentrowana na „podpatrywaniu” otoczenia bez żadnych ingerencji). Z racji braku jakiegokolwiek komentarza widz jest zdany wyłącznie na swoje obycie przy rozpoznawaniu poszczególnych lokacji, co samo w sobie jest ciekawym wyzwaniem, choć nie wpływa to w żadnej mierze na rozumienie samego filmu.
Efekt końcowy bardzo trudno jest opisać komuś, kto nie widział poprzednich filmów duetu Fricke & Magidson, czy choćby znanej „
Trylogii Qatsi”. Często spotkać się można z określeniem, że jest to swego rodzaju filmowa medytacja nad światem, co może i brzmi nieco pretensjonalnie, ale chyba najlepiej oddaje ducha tych obrazów. Nie inaczej jest z „Samsarą”, na którą składa się zlepek na pierwszy rzut oka przypadkowych ujęć. Prócz naturalnych pejzaży, dzikich miejsc nietkniętych przez cywilizację, widzimy też m.in. rozświetlone, tętniące życiem Los Angeles, zdewastowany po huraganie Nowy Orlean, wielkie chińskie fabryki, buddyjskie klasztory w Birmie, kopalnie siarki w kraterze któregoś z jawajskich wulkanów, oszałamiający swoim przepychem Wersal i wiele, wiele innych miejsc, których nie sposób naraz wymienić. Miejsca piękne, często o charakterze sakralnym, kontrastują z prozaicznymi, czy nawet odrzucającymi (jak brazylijskie slumsy, wysypiska śmieci, zakłady mięsne czy kluby ze striptizem), a wzniosłe religijne rytuały (chrzest, pogrzeb, modlitwa, pielgrzymowanie) z szarą, codzienną rzeczywistością. Widząc ogromne miasta, zatłoczone metra, setki gnających we wszystkie strony samochodów, zapracowanych ludzi w masowych fabrykach, mimowolnie pytamy się o sens tego wszystkiego.
Co jakiś czas – podobnie jak w „Barace” – pojawiają się wstawki zainscenizowane na planie, tym razem jednak na nieco większą skalę. Spośród nich szczególnie wyróżnia się performance
Oliviera de Sagazana pt. „
Transfiguracja”, chyba najbardziej kontrowersyjny fragment filmu, dość mocno odstający klimatem od reszty, lecz zarazem dobrze współgrający z tematyką. Swoją drogą, możliwość ujrzenia w tym filmie jednego z moich ulubionych artystów była przemiłą niespodzianką.
Z pewnością nie można by myśleć o „Samsarze” jak o filmowej medytacji, gdyby nie perfekcyjna oprawa audiowizualna. Ron Fricke zasłynął już poprzednimi obrazami jako wspaniały operator i mistrz niezwykle trudnego formatu Todd-AO rejestrowanego na taśmie 70mm przy pomocy szerokokątnego obiektywu i prędkości 30 klatek na sekundę (standardowa prędkość to 24 klatki). Cieszy, że w swej najnowszej produkcji nie zrezygnował z tego rozwiązania. Dopiero po zakończeniu zdjęć obraz przeniesiono na ścieżkę cyfrową.
Wszystko to dało niesamowity efekt. Krystalicznie czysty, szczegółowy obraz, olbrzymie panoramy, perfekcyjne ujęcia w skali mikro... to po prostu trzeba zobaczyć jeśli nie w kinie, to przynajmniej na dobrym telewizorze i nośniku Blu-ray (premiera, także na DVD, już w połowie stycznia 2013). Każde ujęcie zostało zaplanowane z matematyczną precyzją, niezwykłym smakiem, nierzadko dając poczucie obcowania z ruchomą fotografią. Na każdym kroku widać ogrom pracy twórców. Piękno zdjęć podkreśla perfekcyjny montaż, idealnie wpasowujący się w medytacyjny charakter dzieła. Ujęcia są zazwyczaj bardzo długie i spokojne, a częstsze cięcia pojawiają się tylko w wymagających tego momentach.
Wszyscy, którzy mają w pamięci „Barakę” wiedzą, że jedną z największych zalet tego dzieła było perfekcyjne zsynchronizowanie obrazu z muzyką. Podobnie jest w „Samsarze”. Nie pada ani jedno słowo, brakuje tradycyjnej konstrukcji fabularnej i narracyjnej. Są tylko zdjęcia, montaż i muzyka. Ponownie odpowiada za nią
Michael Stearns i
Lisa Gerrard we współpracy z
Marcello De Franciscim, argentyńskim muzykiem, który współtworzył wcześniej z Lisą m.in. album „
Departum”.
O ile jednak poszczególnym kompozycjom niczego nie można zarzucić, a ich zsynchronizowanie z obrazem robi spore wrażenie, to jednak przyznać trzeba, że ustępują swoim rozmachem tym znanym z „Baraki”. Nie uświadczymy tutaj tak potężnych utworów jak „
The Host of Seraphim”
Dead Can Dance czy „
Broken Vows” Stearnsa, które wgniatały fotel już samym brzmieniem, nie mówiąc o świetnych sekwencjach, które ilustrowały. W zamian otrzymujemy dość spokojne, stonowane melodie w znanym nam już klimacie ostatnich albumów solowych Lisy i elektronicznych poczynań Stearnsa. Trudno powiedzieć, czy oznacza to, że ścieżka dźwiękowa jest słabsza. Z pewnością inna, tak, jak cały film.
Wspomniałem wcześniej, że nie należy patrzeć na „Samsarę” przez pryzmat sequela. Gdyby jednak się uprzeć i oceniać nowy film Fricke z tej perspektywy, „Samsara” nie wytrzymałaby porównania do „Baraki” jeśli wziąć pod uwagę stężenie wywoływanych emocji, rozmach i wyrazistość. Jeśli dzieło sprzed dwóch dekad oszałamiało nagromadzeniem kontrastów, szarpiących emocjami scen i bardzo mocnym przekazem, to jego następca zdaje się być dużo bardziej stonowany i przez to nieco mniej wyrazisty. Nie brakuje tu pięknych sekwencji, scen, przy których sala kinowa rozbrzmiewała westchnieniem zachwytu, ale też trudno powiedzieć, by nagromadzenie emocji było tak gęste, jak w filmie sprzed dwudziestu lat. Zastrzegam jednak, że jest to moje indywidualne odczucie, zwłaszcza, że sam nie potrafię do końca sobie odpowiedzieć na pytanie: „co tym razem nie do końca zgrało?” Być może twórcy chcieli pokazać zbyt wiele (w końcu sam tytuł skupia w sobie tak wiele znaczeń, że każde z nich mogłoby otrzymać swój oddzielny film) i w konsekwencji całość przekazu nieco się rozmyła?
Nie znaczy to, że „Samsara” to film przeciętny. To wciąż potężne, zapadające w pamięć dzieło, pod względem technicznym jeszcze lepsze od poprzednika. Jeśli nawet w istocie jest to spadek formy Rona Fricke, to to, co dla niego jest podłogą, dla wielu innych wciąż pozostaje sufitem. Często nieosiągalnym.
Jedno jest pewne. „Samsara” nie daje o sobie zapomnieć, a tego wymagam od dobrego kina. To, czy przypodoba się widzowi, zależy w dużej mierze od jego indywidualnych oczekiwań, charakteru, czy może nawet konkretnego nastroju w danej chwili.
Minęły dwa dni odkąd dane było mi zobaczyć „Samsarę”, a już nie mogę się doczekać powtórnego seansu. Czy to nie wystarczająca rekomendacja?