W międzyczasie Brendan i Lisa zajęci byli kompletowaniem swojego domowego studia nagraniowego i pracą nad kolejnym albumem. Ta jednak szła im powoli, gdyż mieli oni dość specyficzny tryb pracy. - Tworzymy wiele utworów, z których nie jesteśmy zadowoleni i rezygnujemy z nich – mówiła w wywiadach Lisa. - Nawet, jeśli już udaje nam się stworzyć pewną całość, nie zawsze jest do końca przemyślana. W związku z tym trzeci longplay powstawał bardzo długo, bo prawie półtora roku. W tym czasie powstało kilka nagrań idących jeszcze dalej w kierunku obranym przy „Spleen And Ideal”. Choć Brendan wciąż miał wątpliwości w kwestii wykorzystania ich na płycie, musiał się ich wyzbyć za sprawą delikatnej presji ze strony 4AD, a także – a może przede wszystkim – z przyczyn finansowych. W końcu na wzbogacenie własnego studia DCD wydało ostatnie pieniądze zarobione na poprzednim albumie. Nagrywanie rozpoczęto więc w kwietniu 1987 roku.
Rejestracji ponownie dokonano w studiu Woodbine Street Recording, w którym powstał poprzedni album i które idealnie pasowało do muzyki wykonywanej przez DCD. Do współpracy zaproszono liczne grono instrumentalistów, spośród których wielu pracowało już przy „Spleen And Ideal”. Za konsoletą znów usiadł John A. Rivers, na wiolonczeli i puzonie grali odpowiednio Gus Ferguson i Richard Avison. Dołączył też dawny perkusista zespołu Peter Ulrich, który – choć oficjalnie obsługiwał jedynie kocioł orkiestrowy – miał ponoć pewien wkład w niektóre kompozycje. W nagraniu udział wzięły też skrzypaczki Alison Harling i Emlyn Singleton, alcista Piero Gasparini, trębacz Mark Gerrard, trzeci wiolonczelista Tony Gamage, puzonista John Singleton oraz grająca na oboju Ruth Watson. Ekipę wspomagał multiinstrumentalista Andrew Claxton, który później często wspomagał DCD na koncertach (kojarzymy go zwłaszcza z koncertu wydanego później w formacie wideo pod szyldem „Toward The Within”).
Nagrania ukończono po miesiącu. W sumie zarejestrowano osiem utworów o łącznej długości niespełna czterdziestu minut. Ponownie dokonano podziału na utwory z wokalem Brendana i Lisy, choć wspomagali się oni wzajemnie, tworząc tu i ówdzie wokalne podkłady. Jedynie Brendan wyśpiewywał konkretne teksty, które można by interpretować jako pochwałę wolności, która jest uniwersalną wartością, dzisiaj często nieposzanowaną. Lisa natomiast po raz kolejny skupiła się tylko na wokalizach będących swego rodzaju dodatkowym, niecodziennym instrumentem. Inspiracją dla niej były m.in. buddyjskie mantry, pieśni arabskie, hinduskie czy ludowa muzyka bułgarska. I choć podobną taktykę „wymyślonych słów” stosowała Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, Lisa wypracowała na tyle oryginalny styl, że krytycy wreszcie zaprzestali porównywania obu wokalistek. Mimo wiadomych różnic w muzycznych upodobaniach Brendana i Lisy, tym razem cały album został opracowany jako bardzo spójna całość, także pod względem muzycznym. Artyści chcieli, aby nie rozróżniać poszczególnych utworów, lecz słuchać płyty od początku do końca ze względu na zawarty w muzyce dramatyzm, który rozłożono z myślą o takim właśnie odbiorze.
Album nazwano „Within The Realm Of A Dying Sun” („W królestwie umierającego słońca”). Tytuł zaczerpnięto z utworu, który DCD skomponowali wcześniej dla Amnesty International (niestety, utwór ten ostatecznie nie został wykorzystany i w gruncie rzeczy nic więcej nam o nim nie wiadomo). Tak ów tytuł tłumaczył Brendan: - Dla mnie najważniejszą rzeczą związaną z tym tytułem była zmiana w moich rozważaniach o śmierci. Przełom nastąpił po zgonie mojego dziadka. Wtedy po raz pierwszy poddałem różne rzeczy w wątpliwość. W takiej sytuacji człowiek nagle zaczyna postrzegać życie jako przejściowe, tymczasowe doświadczenie. Podejmuje więc decyzje dotyczące sposobu najlepszego przeżycia tych danych ci przez naturę lat. Śmierć staje się więc katalizatorem przyspieszającym tę decyzję.
Także okładka została zaprojektowana przez Brendana, który już na początku rozmów z 4AD zastrzegł sobie prawo pełnej kontroli nad wszystkimi aspektami działalności zespołu – także dotyczącymi oprawy. Tworząc okładkę do „Within The Realm Of A Dying Sun”, szukał czegoś, co podkreślałoby nastrój straty i zadumy. Padło na fotografię Bernarda Oudina przedstawiającą grobowiec, o który opiera się postać symbolizująca śmierć wedle sztuki romantycznej. Choć okładka bez wątpienia pasowała do zawartości albumu, okazała się niewypałem pod względem marketingowym. Nie znalazło się na niej bowiem miejsce na nazwę zespołu ani nawet albumu. Nie rzucała się w oczy z półek sklepowych. DCD jednak nigdy nie chciało iść na kompromisy związane z marketingiem...
Album wydany został w lipcu 1987 roku. Z miejsca wywołał spore zamieszanie w świecie muzyki niezależnej. Po ostatnim longplayu nie spodziewano się, że grupa może jeszcze dalej odejść od swoich rockowych korzeni, a tymczasem nie zostało z nich praktycznie nic. Całości bliżej było do muzyki klasycznej z lekką domieszką tzw. muzyki świata niż czegokolwiek z dziedziny rocka czy jakiegokolwiek innego nurtu muzyki popularnej. Wydaniu „Within The Realm Of A Dying Sun” towarzyszyły w większości bardzo entuzjastyczne recenzje, a wśród fanów album niemalże z miejsca uzyskał miano kultowego i najlepszego w dorobku nie tylko DCD, ale i całej wytwórni 4AD. Oto kilka wyjątków z recenzji:
„Within The Realm Of A Dying Sun” to album absolutnie oddalony od współczesnych rzeczy. (…) To monumentalna i elokwentna płyta i nie rozczaruje nikogo, kto ulegnie jej urokowi (Sounds).
To muzyka wielkiego krajobrazu, czasami idąca śladami Philipa Glassa – w cudownych, powtarzających się pasażach – ale z całkowicie swobodną i bardziej udziwnioną wizją, uwzględniającą wschodnie zaciekawienie dające się usłyszeć w utworach śpiewanych przez Lisę Gerrard... To powinno dać DCD pozycję muzyków najwyższego kalibru, działających w ramach i poza rynkiem muzyki pop (Music Week).
Ta muzyka niezmiernie dużo daje, ale i wymaga. Przede wszystkim wyobraźni. Tu wszystkie stereotypy i uprzedzenia, którymi nasiąknęliśmy przez lata, muszą odejść w kąt. Należy dać się ponieść własnej fantazji i bez wahania zanurzyć się w "Królestwie Umierającego Słońca". I bądźcie pewni, że nie pożałujecie (rock metal).
Album jest dla mnie totalnym wypełnieniem formuły dźwięku na tle ogólnej koncepcji płyty jako całości. Nie odnajduję tutaj żadnej niepotrzebnej nuty, żadnej zbędnej pauzy, a jednocześnie nie widzę czegokolwiek, co mogłoby wzbogacić tę muzykę. Ona jest absolutna, zamknięta, doszczętnie wypełniona. Stanowi świątynię, której porządek może być co najwyżej wzorem, drogą w poszukiwaniu Ideału (out of space).
Co ciekawe, czasopismo Melody Maker, które dwa poprzednie longplaye DCD oceniło bardzo entuzjastycznie, tym razem opublikowało recenzję, w której stwierdzono, iż: Na tej płycie są rzeczy nudniejsze niż piekło.
Dzięki swojemu trzeciemu albumowi Dead Can Dance stali się wreszcie grupą bardzo znaną (oczywiście, jak na ten rodzaj muzyki, zresztą w komercyjny sukces nigdy nie celowali), cenioną i – można tak rzec – z wyrobioną marką. Jej dokonania stały się znane na większą skalę w różnych rejonach świata. Odnieśli wielki sukces, ale równie duże były też oczekiwania co do dalszej artystycznej drogi zespołu. Było zaś pewne, że Brendan i Lisa nie raz jeszcze zaskoczą swoich odbiorców.